Relacja Krzysztofa Potockiego z jego trzeciej już podróży śladami Elvisa do Stanów Zjednoczonych. Polecam gorąco.
Czwórka przyjaciół (Krzysztof, jego żona Klaudia oraz Gosia i Janek), zagorzali fani Elvisa, tym razem przemierzyli USA w poprzek, trzymając się sławnej drogi Route 66, którą niejednokrotnie pokonywał Elvis. Zaczęli w Los Angeles, gdzie Route 66 kończy swój bieg, a zakończyli w Chicago, gdzie Route 66 ma swój początek. Po drodze odwiedzali głównie miejsca, w których bywał nasz Król, ale nie tylko, także inne warte zobaczenia, jakie znalazły się na trasie lub w bliskim jej sąsiedztwie (jak na odległości w Stanach Zjednoczonych).
Artykuł jest bogato ilustrowany, co pozwoli wam wczuć się w atmosferę tej wspaniałej podróży i przez moment poczuć się jak jeden z jej uczestników. Zapraszam do lektury.
(trasa): LOS ANGELES, BARSTOW, LAS VEGAS, HOOVER DAM, GRAND CANYON, PHOENIX (LOTNISKO), SANTA FE, TAOS, TAOS PUEBLO, ROSWELL, ALBUQUERQUE, DALLAS/FORT WORTH (LOTNISKO), MEMPHIS, NASHVILLE, MEMPHIS, CHICAGO
Kiedy na początku 2014 roku oglądaliśmy w Berlinie u przyjaciół ich film z podróży do USA nie spodziewaliśmy się, że i u nas sprawy nabiorą tak wyraźnych kształtów. Do tej pory nasze podróże zagraniczne ograniczały się w zasadzie do wspomnianego Berlina, ale ten jeden niewinny bodziec totalnie przewartościował nasze życie.
W 2015 roku od razu rzuciliśmy się na głęboką wodę a raczej za wielki ocean. Chicago i Memphis sprawiło, że złapaliśmy bakcyla wolności. Dwa lata później odwiedzając Nowy Orlean, Memphis (po raz drugi) i Tupelo, przypadkowo poznaliśmy wspaniałych ludzi, którzy zostali naszymi przyjaciółmi. Mowa o równie zakręconych fanach Elvisa, co my – Janku i Małgosi Babicz, z którymi znajomość w Warszawie przetrwała na tyle, że śmiało mogliśmy zaplanować naszą kolejną podróż do USA już razem.
24 października 2019 roku, a więc 2,5 roku po tamtych wydarzeniach, ponownie siedzieliśmy (tym razem już wszyscy we czwórkę) na pokładzie samolotu. Zaczęło się spełniać nasze wspólne marzenie – podróż do Stanów o jakiej nikt jeszcze nie słyszał.
Jak się okazało, w 24 dni, podczas których napięty grafik nie pozwalał nam się nudzić, objechaliśmy Stany wzdłuż i wszerz, rozpoczynając na znajdującym się na głębokim południu (a w zasadzie to na południowym wschodzie) Los Angeles, a kończąc na wiecznie wietrznym mieście Chicago.
Kiedy samolot firmy LOT wzbił się w powietrze mieliśmy przed sobą 13 godzin podróży. Można było się już tylko uśmiechać. Kto by pomyślał ... Dopiero w lipcu rezerwowaliśmy bilety (po bardzo promocyjnej cenie!), hotele, samochody, autobusy, pociągi, wycieczki, ubezpieczenia, a już każda sekunda wiodła nas w nieznane.
Za oknami krajobrazy zmieniały się mozolnie, ale jeśli już się na nie spojrzało można było zachwycać się w nieskończoność. Byliśmy w niebie - ponad chmurami na wysokości około 11 tysięcy metrów. Pod nami niekończące się śniegi Grenlandii, a potem północnej Kanady. Z biegiem czasu śniegi ustąpiły preriom. Później, zbliżając się do Los Angeles widzieliśmy niekończące się pustynie, czerwono-żółte, gdzieniegdzie poprzecinane wąskimi uliczkami - były to te słynne drogi monotonnie ciągnące się przez tysiące kilometrów. W niedalekiej przyszłości mieliśmy tego doświadczyć. Jeśli chodzi o sam lot, minął o dziwo dość szybko. Zapewne adrenalina robiła swoje. Dwa skromne posiłki, niewiele więcej alkoholu i napojów, samoczynnie przyciemniane szyby i co i rusz rozdawane drobne przekąski – to były jedyne atrakcje lotu. Oczywiście można było jeszcze posłuchać muzyki, obejrzeć filmy, aczkolwiek tego typu bogactwa wyboru LOT nam nie oferował. Wystarczył mi koncert Neil Diamonda. „I am, I said”, akurat pasowało do mojego stanu umysłu. Dryfowałem w nieznanej mi przestrzeni, dosłownie zawieszony pomiędzy niebem a ziemią. Czyż to nie brzmiało mistycznie?
Przelot samolotem linii LOT z Warszawy do Los Angeles w USA i widoki z okien samolotu
Lądowanie przebiegało bez zakłóceń. Los Angeles z płonącymi wzgórzami (z samolotu widzieliśmy smugi dymu) przywitało nas tropikalnym upałem w granicach plus 35 stopni. Musiałem przez pewien moment ścierpieć to, co miałem na sobie ubierając się w Warszawie przy dość wczesnozimowych warunkach. Jeszcze tylko godzinna odprawa.
Nadal obowiązywały wizy, tak więc jak zawsze, w dużo mniej godnych warunkach niż obywatele innych krajów, musieliśmy poruszać się w sztucznie układanych ślimaczych drogach i tym samym stać w takich kolejkach. Paszporty, pieczątki, kilka uśmiechów i wreszcie mogliśmy poczuć się jak w Ameryce. Dosłownie. Wzięliśmy z taśmy bagaże i wyszliśmy przed lotnisko. A tam jeden wielki gwar samochodów, autobusów, busów i taksówek. Trochę upłynęło czasu zanim połapaliśmy się gdzie należy podejść by wezwać te słynne żółte samochodziki [red. taksówki]. W końcu ktoś, widząc sporą liczbę naszych bagaży, skierował nas do większego auta. Następna godzina to przeciskanie się w niekończących się korkach.
Zbliżały się godziny popołudniowe, a nasz hotel znajdował się na przedmieściach tego wielkiego miasta. Oczywiście zdążyliśmy usłyszeć, że wszędzie będziemy mieli daleko, że Los Angeles to bardzo zakorkowane miasto (w to akurat byłem w stanie uwierzyć). Usłyszeliśmy też o wszelkich możliwych miejscach do zwiedzania, tak więc wysiadając, mieliśmy już pełen obraz sytuacji.
Dzielnica, w której się znaleźliśmy była bardziej ubogą, rezydencjalną - widziałem w swoim zasięgu jedynie niskie zabudowania. Przede wszystkim widok naszego hotelu dawał wyraz uznania. To było spokojne miejsce, ciche, z jedynym słusznym środkiem lokomocji jakim była naziemna kolejka metra. Gdyby nie to, mielibyśmy naprawdę spory problem ze zwiedzaniem tego wspaniałego miasta. Hotel wybudowany był bardziej w stylu wiktoriańskim, gdzieś z przełomu XIX i XX wieku. Bardzo mi się podobał. Również i właścicielka okazała się bardzo miłą (w późniejszych dniach zaprzyjaźniliśmy się z całym personelem, częstując wszystkich polską wódką). Hotelik miał piękne zaplecze z basenem i cudowną wielką palmą. Obok można było zauważyć także rosnące banany, pomarańcze, cytryny, awokado, aloes, fasolę i wiele, wiele innych gatunków owoców. Pokoje były przytulne, aczkolwiek tylko z jedną łazienką, bez klimatyzacji, co w pierwsze dwie noce okazało się zabójcze. Byliśmy bardzo zmęczeni. Na ten dzień nie przewidywaliśmy żadnych atrakcji.
Krótkie rozeznanie okolicy, lokalizacje knajpek, sklepów i przystanków metra to było wszystko na co było nas stać. Idąc z powrotem do hotelu po dość obfitej meksykańskiej kolacji, podziwiałem bajeczne zachody słońca. Nikt nie chodził ulicami. Panował względny spokój, a ciszę przecinały jedynie co i rusz przejeżdżające wagony naziemnej kolejki metra łączącej centrum miasta z plażą Santa Monica. Chociaż było gorąco, dni były tak samo krótkie jak w Polsce. Około godziny 18:00 panował już zmrok. Cóż, trudno było na początku dopasować się do panujących warunków. Pierwsza noc nie była dobrze przespana. Osłabienie podróżą, zmiana czasu o 9 godzin (do tyłu) i tropikalne temperatury mocno zachwiały moim organizmem, ale w końcu zasnąłem.
Poranek okazał się na krótki moment rześki. Dopóki nie wyszło słońce, można było czuć swobodną bryzę powietrza, ale potem już wszystko wróciło do normy. W nocy krążyły helikoptery, uczestniczące w wielkiej akcji gaszenia pożarów, trawiących wzgórza okalające miasto. I chociaż nie czuliśmy bezpośredniego zagrożenia (ogień znajdował się około 65 km od miasta), noce nie należały do spokojnych. Co i rusz w wiadomościach podawali tragiczne informacje. Ogień, który od prawie 2 tygodni trawił okolice był nie do zatrzymania. Do naszego wyjazdu z miasta nie został ujarzmiony. Temperatury miały być tak samo wysokie jak wczoraj. Plus 36 stopni na koniec października było przekroczeniem normy. Po dość smacznym aczkolwiek ubogim śniadaniu (jajecznica, gofry, kiełbaski, owoce), przygotowanym dla nas przez bardzo sympatyczną i niezwykle ciepłą w stosunku do ludzi Meksykankę, udaliśmy się do centrum miasta. Narzekając na śniadanie, nie wiedzieliśmy, że z dnia na dzień miało być z hotelowymi posiłkami jeszcze gorzej. W dniu wyjazdu do Polski, kiedy już tęskniliśmy za żurkiem lub chlebem z twarożkiem i szczypiorkiem, z łezką w oku wspominaliśmy tą przemiłą Meksykankę, z kwiatem we włosach, podającą te naprawdę pyszne à la kiełbaski. Tak to jest, że nie docenia się tego, co się na dany moment ma. Było to co prawda zderzenie z inną kulturą smaków, ale potrawy były podawane z takim uczuciem, że nie dało się tego nie zjeść z uśmiechem.
Nasz pierwszy hotel po przylocie do USA, w Los Angeles. Odpoczynek przy basenie na patio hotelowym i pierwsze śniadanie następnego dnia
Przystanek błękitnej linii metra znajdował się kilometr od naszego domu. Teraz mogliśmy podziwiać przedmieścia za dnia. Czułem się jak w Meksyku. Domy wydawać by się mogło miały po ponad 100 lat. Niskie, w stylu hiszpańsko – meksykańskim, dawały obraz zupełnie innej kultury. Ganek, na którym rosły kaktusy i leniwie wylegujący się jego mieszkańcy. Gdzieniegdzie czuć już było ślady Halloween, a jak wiadomo u Meksykanów zarówno wiara jak i zabobony okazywane są w dużo większym stopniu niż w odległej Europie. Ponadto większość ludzi na przedmieściach to byli Meksykanie. W późniejszych dniach pobytu mogliśmy widzieć na żywo ich zwyczaje a więc „siesty”, petardy puszczane nocą, a w soboty kapele grające na gankach tych jakże uroczych domostw.
Po zakupie biletów w kasownikach znajdujących się na stacji (bilet dzienny kosztował 9 dolarów), niedługo czekaliśmy na pociąg. Srebrne wagoniki jeździły co 10 minut, tak więc nie mieliśmy z opóźnieniami żadnych problemów. Po około 20 minutach byliśmy już na miejscu. W rejonie Down-Town (już w podziemiach) przesiadaliśmy się na kolejną kolejkę, tym razem kursującą tzw. czerwoną linią. W Los Angeles jest sześć linii metra, z których każda ma swój kolor. Tego dnia jechaliśmy do Universal Studio, a więc Miasteczka Hollywood, źródła, z którego wychodzą najbardziej znakomite i dochodowe filmy (również kreskówki). Zanim tam dotarliśmy, musieliśmy do tego miasteczka iść sporo pod górę (obok budynku MGM Studio).
Wycieczka do miasteczka Hollywood - Universal Studio i Hard Rock Cafe
Universal Studio przywitało nas tłumem ludzi i piekielnym słońcem. Gdzieniegdzie kursowały specjalne wahadłowe ciuchcie (góra/dół). A jak tłumy, to i kolejki. Jak się miało okazać, znów musieliśmy zdawać plecaki i torebki. Amerykanie mają niezłego bzika na punkcie miejsc kontrolnych. Na krótko powrócił więc koszmar lotniska. Kiedy zobaczyliśmy ceny wejść do miasteczka, musieliśmy na wstępie zrezygnować z szaleństw. 174 dolary za cały dzień pobytu (od osoby!) rozkładał na łopatki w przedbiegach. Pomyślałem sobie, że gdybym był tu tydzień i nigdzie więcej nie jechał to proszę bardzo, ale miałem przecież w planach Memphis, a po drodze Las Vegas... Dlatego miasteczko zwiedziliśmy tylko z zewnątrz. I chociaż nie widzieliśmy planów filmowych i jak powstają wielkie znane nam produkcje, to mieliśmy przyjemność zrobienia wielu ciekawych zdjęć, jak na przykład te przy słynnym znaku Universal Studio. Zresztą nie tylko. Byliśmy w wielu filmowych sklepach, chodziliśmy magicznymi alejkami, a także wstąpiliśmy do Hard Rock Cafe, gdzie mogłem nacieszyć się widniejącym w gablocie strojem Elvisa Presleya z 1970 roku [red. White Metal Eye Suit]. Niestety czas szybko płynął i musieliśmy wracać. Mieliśmy dość napięty grafik.
Czerwona linia metra wiodła nas na następną stację, z której wychodziliśmy na słynną Aleję Gwiazd. Była bardzo długa i równie bardzo oblegana. Ale można było poczuć prawdziwą Amerykę. Tysiące rozłożonych wzdłuż niej sklepów i butików. Chodziliśmy raz w jedną, raz w drugą stronę. Szczerze to nie widziałem jej końca. Szukałem gwiazdy Elvisa Presley’a, ale nie znalazłem. Mimo to i tak naliczyłem wiele znakomitości: Dolly Parton, Engelberg Humperdinck... Chcieliśmy zobaczyć tego dnia jeszcze więcej miejsc, ale ograniczał nas brak samochodu i dopiero co poznawana topografia terenu. A i tak z tym radziliśmy sobie świetnie.
Słynna Aleja Gwiazd w Los Angeles
Na jednym z tarasów przerzuconych pomiędzy kolejnymi galeriami ujrzeliśmy bodajże najpiękniejszy punkt widokowy na słynny znak Hollywood. Znajdował się na wzgórzu Mulholland Drive. Dojechać do niego nie było jak, zresztą od Alei Gwiazd było zbyt daleko by podążać w jego kierunku. Los Angeles było miastem wielkim aczkolwiek zamkniętym w jeszcze większych i co najważniejsze wysokich pasmach górskich. Uliczki tam dochodzące pięły się pod znacznym kątem. Oczami wyobraźni mogłem tylko tam podążać – do domów gwiazd, do najbogatszej dzielnicy Hollywood Beverly Hills, czy do posiadłości Elvisa Presley’a na Hillcrest Road. Nie dano nam szans. Mogliśmy jedynie zwiedzić jeszcze parę ulic centrum. Zbliżało się późne popołudnie, i zaczęło się ściemniać. Wypatrzyliśmy dobrą meksykańską knajpkę typu Chipotle*. Jedna wielka tortilla zaspokoiła mój głód i chociaż przez moment wszystkie niedostatki dzisiejszego dnia, a wieczorna kąpiel w zimnym basenie pośród tropikalnych palm, była jego ukoronowaniem. Tego wieczoru poznaliśmy również kilku innych noclegowiczów. Przemiłego Steeva z Nowej Zelandii, który motorem przejechał Ukrainę i był też w Chełmnie, czy wspomnianą już wcześniej właścicielkę tego uduchowionego kompleksu, która uśmiechnięta raczyła się doskonałą porcją czystej marihuany. Och nawdychałem się tego „lekarstwa” po wsze czasy. Warto tu wspomnieć, że w każdym Stanie, przez który przejeżdżaliśmy marihuana była dozwolona, a jak się dowiedzieliśmy na miejscu, coraz więcej Stanów przychyla się do jej legalizacji. Noc była dużo bardziej spokojniejsza od poprzedniej.
* Chipotle, to taki meksykański bar z tortillami i tego typu rzeczami, coś jak McDonald. Jest tego dużo w każdym mieście, najwięcej w południowych stanach. Można powiedzieć, taka meksykańska sieć fastfood.
Znak Hollywood, Los Angeles
Kolejny dzień zapowiadał się prawdziwie wakacyjnie. Po wesołym śniadaniu, udaliśmy się do naszej kolejki, która tym razem zabrała nas w przeciwną stronę niż wczoraj. Postanowiliśmy zwiedzić słynną plażę Santa Monica i wykąpać się w Oceanie Spokojnym. Ponieważ kolejny raz zapowiadano plus 36 stopni, ubraliśmy się lekko, biorąc ze sobą ręczniki, klapki, kapelusze i olejki do opalania. Jechaliśmy dobre pół godziny. Po około 10 przystankach tory skończyły się i wkroczyliśmy na wielki bulwar. Nim, pośród pięknie rozłożonych palm, doszliśmy do celu. Naszym oczom ukazały się bajeczne widoki. Nigdy wcześniej nie widziałem tak szerokiej plaży. W zasadzie pochłaniała wszelkie granice, które mógł wytworzyć mój umysł. Była chyba z cztery razy szersza od tej w Świnoujściu. Tuż przy wejściu z bulwaru w kierunku Santa Monica Pier [red. nazwa mola w Santa Monica] znajdował się olbrzymi parking dla samochodów. Z plażą graniczyły oczywiście szerokie drogi, a nieco dalej już bulwary dla pieszych i rowerzystów. Zanim jednak tam zeszliśmy udaliśmy się na koniec bulwaru, który łączył się z molo. Tam kończyła się słynna Droga Stanowa nr 66. To tu dobiegł filmowy „Forrest Gump” (gdzie zresztą znajdowała się jego słynna ławeczka z butami i walizką). Stojąc na pomoście wcinającym się w wody Oceanu Spokojnego, pośród miliona sklepów, knajpek i restauracji, pośród mieszanych wesołych melodii granych na żywo przez czarnoskórych muzyków, podziwiałem widoki gór. Nigdy nie były one tak blisko plaż i oceanów. W zasadzie wyglądało to tak jakby się z nim zlewały. Gdzieś dalej, po prawej stronie od mola, gdzie górne ulice obrzeży miasta wcinają się w góry, na których stoją bogate wille, wypatrywałem miejsc, w których Elvis w 1963 roku przechadzał się z Priscillą.
Parking przy plaży Santa Monica, plaża Santa Monica i widok na Ocean Spokojny
Zaś po drugiej stronie plaża prowadziła do Venice Beach, a więc do miejsca, w którym przypadkiem w 1965 roku Jim Morrison spotkał się z Rayem Manzarekiem, co zaowocowało powstaniem słynnego zespołu The Doors. Molo było najdalej wysuniętym przyczółkiem na wschód USA. To tu kończyła się Ameryka. Dalej były już tylko wody Oceanu i zatopiony gdzieś poza widnokręgiem archipelag Hawajów. Zeszliśmy na plażę. Spędziliśmy tam dobre pół dnia, kąpiąc się w ciepłych wodach oceanu. Temperatura zbliżona do Bałtyku z najcieplejszych miesięcy w historii. Należy przypomnieć, że szybkimi krokami zbliżał się listopad, a ja wciąż nie mogłem uwierzyć, że leżę wśród palm. Zanim pokonując kolejnych 5 km doszliśmy do Venice Beach, wcześniej przebiegłem się w tamtym kierunku. Mijałem budki ratownicze, a w zasadzie domki, takie jak te ze słynnych seriali: „Słoneczny Patrol”, czy „Beverly Hills 90210”. Wracając, stwierdziłem, że właśnie przeżywam swój najpiękniejszy bieg plażą. Szeroką, piaszczystą, ciepłą, z odpływem oceanu, a przede mną błękit nieba, przestrzenie i wysokie pasma górskie na tle jednej z większych metropolii USA. To samo przeżywaliśmy później wszyscy, kiedy doszliśmy do Venice Beach, a potem stamtąd wracaliśmy do Santa Monica Pier.
Molo Santa Monica Pier
Zmęczeni, ale pełni wrażeń dotarliśmy do hotelu już po zapadnięciu zmroku. Po drodze tuż przed odjazdem naszej kolejki skonsumowaliśmy tutejsze wyroby sieci Mc Donald’s. Na więcej luksusów po prostu nie mieliśmy czasu i chęci. Zapytacie zapewne dlaczego? Chociaż to były pierwsze dni – w jedzeniu mieliśmy do wyboru jedynie dwie opcje. Albo kuchnie meksykańską, albo tanie bary. A ponieważ na dobre i obfite śniadania w hotelach (zwłaszcza po wyjeździe z Los Angeles) nie mogliśmy już liczyć, kupowaliśmy drobne produkty w ichniejszych namiastkach sklepów spożywczych (piszę „namiastkach”, ponieważ znalezienie zdrowych odmian produktów, zwłaszcza nieprzesłodzonych, graniczyło z cudem). Mogliśmy zapomnieć o chlebie, o serach, wędlinach, dobrych warzywach. Pierwszy taki posiłek zjedliśmy u cioci mojej żony w Chicago w ostatnim dniu naszego pobytu. Wracając jednak do Los Angeles, po tak udanym dniu, dotlenieni dość szybko zapadliśmy w sen.
Ostatni pełny dzień przyniósł nam odrobinę chłodu. W warunkach stanu California, tak należało by opisać temperaturę plus 25 stopni – lekkim chłodem. Na ten dzień zaplanowaliśmy wycieczkę do trzech miejsc – głównie pod kątem muzycznym. Chcieliśmy zwiedzić Burbank Studio, a więc miejsce, w którym Elvis miał swój najsłynniejszy program „Comeback Specjal ’68”. Drugim punktem naszej podróży było Walt Disney Studio, a dzieło dobrego dnia miało zwieńczyć Warner Bross Studio. Cóż, jak się okazało dotarcie w niedzielę do tych trzech miejsc wymagało wielkiego wysiłku. Co prawda metra mieliśmy już dość dobrze sprawdzone, ale przesiadki w autobusy przy nieoznaczonych przystankach i ulicach były już nie lada wyzwaniem – zwłaszcza jeśli nasz język angielski – momentami dobry, był całkowicie niezrozumiały. Ponadto nie wszyscy mówili płynnie. Jedni mówili wolno i dokładnie, z kolei inni szybko połykali słowa. Takim z kategorii „innych” był kierowca autobusu 155 odjeżdżającego z pętli obok miasteczka Universal Studio. Czekaliśmy na ten autobus dobre pół godziny (zakładaliśmy, że przyjedzie, chociaż na rozkładzie nie widniał jego numer, a informację zdobyłem, włączając w komórce hotelowe Wi-Fi). Następnie trzeba było bacznie obserwować nie tyle przystanki i ulice, co miejsca, gdyż kierowca nie był chętny na rozmowę, ponadto jechał dość szybko. Niemniej koniec końców wysiedliśmy we właściwym punkcie, rozpoczynając wycieczkę od Walt Disney Studio.
The Burbank Studios, Walt Disney Studio, Warner Bross Studio
Niestety, pierwsze rozczarowanie. Studio w niedzielę było zamknięte. Pamiętając trasę autobusu udaliśmy się do, znajdującego się około 2 km dalej, studia Burbank. I znowu „zonk”. Studio zamknięte. Remont. Tak wyczytałem. Byłem niepocieszony mimo wspólnego zdjęcia na tle napisu. Negocjacje z ochroniarzem również nie zakończyły się powodzeniem. Nie zobaczyliśmy wnętrza Studia 4. Kolejny przystanek na naszej drodze, czyli Warner Bross Studio, znajdował się kolejny kilometr dalej obok dość ruchliwej autostrady. Studio było otwarte. Zrobiliśmy sobie nawet kilka sympatycznych zdjęć na tle figur Kaczora Donalda i Królika Bugsa aczkolwiek cena za osobę, 75 dolarów, nie przekonywała mnie. Mogłem wejść, ale chyba nie o to mi chodziło. Nie interesowałem się tak filmami jak muzyką, a takie pieniądze mogłem przeznaczyć jedynie na zakupy w Graceland. Dlatego zniesmaczony poprzednimi niepowodzeniami, również i to miejsce opuściłem jako przegrany.
Na dojście do studia 6363 Sunset zabrakło nam już i sił i chęci. Co prawda było blisko jednej ze stacji metra znajdującej się blisko centrum miasta, ale perspektywa niedzieli, co wiązało się z kolejnym całowaniem klamki, nie wchodziła w rachubę. Dzień zakończyliśmy więc przechadzając się ulicami Down-Town, podziwiając budynki, obserwując życie miasta i panujące w nim skrajności. Ponieważ był to ostatni dzień, bardzo chętnie wstępowaliśmy do taniej sieci sklepów Wallgreens, bądź Wallmart kupując w nich pamiątki lub produkty do jedzenia. Błękitną linią Expo jak zawsze po zmroku dotarliśmy do naszego hotelu. Pozostało nam już tylko spakowanie się i pierwsze podsumowania wyjazdu. Dzięki uprzejmości właścicielki lokalu, została zamówiona dla nas taksówka na 5:30 rano.
Rozpoczynała się kolejna część podróży. Z dworca autobusowego wiekowa firma Greyhound jednym ze swoich międzystanowych autobusów miała nas zabrać w pięciogodzinną podróż do Las Vegas. Tak więc najbliższa noc była bardzo krótka.
28 października 2019 udaliśmy się w podróż do Las Vegas. Taksówkarz, który podjechał pod nasz hotel był niemile zaskoczony liczbą naszych bagaży. Próbował nam wytłumaczyć, że ma za mały samochód i się nie pomieścimy, ale nie dawaliśmy za wygraną. Było zbyt mało czasu. Wyobraźcie sobie, że cztery duże bagaże i cztery mniejsze, a także cztery osoby plus taksówkarz – wszystko zmieściło się do standardowych rozmiarów „yellow-cab”*. Trzy osoby z tyłu, dwie wielkie walizki na kolanach sprawiały, że tylnia część załogi nie miała żadnej widoczności. A taksówkarz jak się później okazało pochodził z Armenii, chociaż wyglądem przypominał Meksykanina. Po naszym akcencie, pytał się czy nie pochodzimy z Rosji. Zresztą każdy jak nas posłuchał – wyczuwał obcy akcent. Tak więc w języku byliśmy Rosjanami, a z wyglądu to różnie. Byłem już Włochem, Hiszpanem, a moja żona nawet i Argentynką. Niebywałe.
* Yellow-cub, to inaczej taxi. Tylko Amerykanie zawsze mają inne nazwy. Tak jak „Subway” mówią na metro, czy „restrooms” na toalety.
Do dworca dojechaliśmy grubo 1,5 godziny przed odjazdem. Jak się okazało tutaj również trzeba było przejść przez bagażową odprawę. Walizki należało zważyć i oddać, ale żadna na szczęście nie przekroczyła 50 funtów (odpowiednik naszych 20 kg). Do autobusu wsiadaliśmy więc z wolnymi rękoma, wyposażeni jedynie w bagaże podręczne. Autobus ruszył o czasie – czyli o 8:15. Dalsze pięć godzin z małym postojem w miejscowości Barstow upłynęło nam pośród malowniczych dróg przecinających prerie i pustynie z mieniącymi się wokół skalistymi, piaskowymi wzgórzami. Czasami, raz po lewej a raz po prawej stronie pojawiały się tory kolejowe z dudniącymi w tle towarowymi pociągami. Jednak głównie przeważała pustka.
Opuszczamy Los Angeles - taxi, dworzec autobusowy Greyhound i via Las Vegas
Przystanek w Barstow na trasie do Las Vegas
Jak czas miał pokazać, z takimi krajobrazami niebawem mieliśmy być już ‘za pan brat’. Jakieś pół godziny przed celem, zaczęły pojawiać się rysy zabudowań Las Vegas. Z dala majaczące kształty na tle otaczających gór, stawały się coraz bardziej wyraźne. Wreszcie wjeżdżając z góry mogłem mieć je całe jak na dłoni. Aż dziw bierze, jak to miasto wyrosłe na pustyni, z wyraźnymi granicami, nagle się urywające tak szybko nas wchłonęło. Po chwili byliśmy już pośród głównych jego alej. Do miasta wjeżdżaliśmy od strony północnego wschodu, prosto w podziemia dworca autobusowego. Ponieważ w miejscowości Barstow zdążyłem nabyć mapę Las Vegas, miałem sporo czasu na przestudiowanie topografii miasta. I nagle stało się ono dla mnie tak znajome, tak małe, tak przyjazne. W zasadzie wszystko, co najważniejsze znajdowało się w promieniu kilku kilometrów, na jednej ulicy. Na szczęście hotel mieliśmy bardzo blisko centrum, tak więc penetracja miasta zapowiadała się bardzo przyjemnie.
Nie czekaliśmy długo na taksówkę. W zasadzie to taksówkarze czekali na nas i szukali okazji, by jak najszybciej zabrać. I oczywiście zarobić. Jazda była przyjemna. Chociaż poczuliśmy już pierwsze chłody (w Las Vegas było nieco chłodniej niż w Los Angeles – z szybko spadającymi temperaturami w nocy do blisko zera stopni), zdążyliśmy przez szyby samochodu dojrzeć uroki głównej Las Vegas Boulevard oraz naszej docelowej, równoległej do niej, na której znajdował się nasz hotel – Paradise Road. Zdążyłem zobaczyć słynny Hilton Hotel (teraz Westgate), miejsce w którym Elvis przez 8 lat występował na scenie dając 637 koncertów.
Tuż przed godziną 16:00 dotarliśmy do naszego hotelu La Quinta by Airport. Z perspektywy czasu był to komfortowo nasz najlepszy hotel. Bliskość do lotniska (z zapewnieniem bezpłatnego dowozu), a także do centrum, posiadanie basenu i siłowni, to na pewno były jego plusy. Minusem natomiast okazało się śniadanie, na którym poza goframi ze słodkimi polewami, jajkami, jajecznicą z proszku, nie było już nic. A jak się miało okazać w niedalekiej przyszłości ... pod tym względem miało być jeszcze gorzej.
W dniu przyjazdu, poza zjedzonym posiłkiem we włoskiej restauracji, w której system zamawiania pizzy do dziś wywołuje u mnie łamanie umysłu (poza absurdalną ceną), nie zrobiliśmy już nic. Podróż zrobiła swoje. Nasz przyjaciel Janek był już na następny dzień umówiony z dwoma swoimi przyjaciółmi Markiem Rybickim i Wojtkiem, którzy specjalnie na tą okoliczność przyjechali z Miami, by spędzić wspólnie cały dzień w podróży do Grand Canyon’u i z powrotem. Czyż nie ma nic piękniejszego w przyjaźni połączonej z podróżą marzeń? Pielgrzymka do miejsc związanych z Elvisem Presleyem, a docelowo do jego punktu kulminacyjnego w Graceland, zaczęła nabierać niesamowitych kształtów. Wracając jednak do Las Vegas, noc dość szybko zagościła w naszych zmęczonych umysłach, a wygodne łóżka nie pozwalały czekać snu zbyt długo.
Nasz hotel "La Quinta by Airport" na czas pobytu w Las Vegas i posiłek we włoskiej restauracji w dniu przyjazdu
Po niezbyt obfitym śniadaniu, następny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie głównej alei Las Vegas. Odchodząc od hotelu prostopadłą ulicą do Las Vegas Boulevard, z minuty na minutę czułem jak to miasto zaczyna pochłaniać moją duszę. Budynki, drapacze chmur i przede wszystkim hotele, zaczęły rosnąć w moich oczach. Dochodząc do punktu przecięcia się z głównym bulwarem Las Vegas, nie wiedzieliśmy już, w którą stronę patrzeć. Wokół panował gwar przechadzających się ludzi i klaksonów samochodów. Ale jak nigdy, tu ten hałas nie mógł mi przeszkadzać. Nie w Las Vegas.
Rozglądałem się. Przechodziłem teraz mostem nad głównym bulwarem. Wokół hotele i kasyna. Przede mną największy Caesars Palace, a więc miejsce, w którym występował swego czasu sam Tom Jones. Na lewo ciąg niekończących się budynków na czele z wieżą Eiffla. Obok jeziora i fontanny. Na prawo Flamingo Hotel. Wyobrażałem sobie, że skoro to wygląda tak pięknie w dzień, jak magicznie musi emanować nocą. Postanowiliśmy przejść ulicą w kierunku ‘na lewo’. A więc po kolei zwiedzaliśmy hotele i ich przepych. A każdy miał swój styl. Na początku Caesars Palace. Do hotelu wchodziło się przez kasyna. Dalej był już tylko ciąg niekończących, mieniących się w kolorowych światłach korytarzy, a wśród nich tysiące leniwie siedzących i zapatrzonych w automaty ludzi. Niektórzy wyglądali jak roboty. Nie miało dla nich znaczenia, czy to jest dzień, czy noc. Przybyli do hotelu by grać. Dla nich nie liczył się czas. To nie był mój świat. Oceniłem go chłodnym okiem, aczkolwiek dostrzegałem jego grzeszne piękno. Cóż, takie było założenie przy budowie tego miasta, miało przyciągać właśnie takich ludzi. Wyszedłem z kasyna i zaczerpnąłem świeżego powietrza. Przeszliśmy teraz przez kolejny most. Kolejne hotele. Hotel Paris z wieżą Eiffla. Za chwilę Hotel New York ze Statuą Wolności, a dużo później przy ostatnich zabudowaniach głównego bulwaru Hotel Luxor z Piramidą Egipską i pomnikiem Sfinksa. Cały świat był u stóp Las Vegas, wciśnięty w jedną ulicę. Każdy hotel miał nie tylko swój styl, ale i jego otoczenie musiało pasować do nazwy. Tam gdzie była Wenecja, były również kanały, mostki i gondole oraz plac przed hotelem na wzór włoski. Niesamowicie pozytywny kicz. Acz słowo kicz było tu ‘przykryte’, bo główną rolę odgrywał luksus, przypudrowany miliardem świateł i ludzkich głów.
Dochodziliśmy do końca drogi. Las Vegas tak jakby się urywało. Na samym jego końcu znajdował się słynny znak – ‘Welcome In Fabulous Las Vegas’. Nie dało się przejść wokół tego obojętnie. Do znaku znajdującego się na wysepce pomiędzy szerokimi pasami drogi, ustawiona była kolejka do fotografa, który za drobną „co łaska” robił nam zdjęcia. Wyszło wspaniale. Teraz trzeba było wracać.
Znak "Welcome To Fabulous Las Vegas Nevada" na wjeździe do Las Vegas
Luksusowe hotele w Las Vegas, niektóre tematyczne. Część z nich znana jeszcze Elvisowi, inne powstałe już w późniejszych czasach. Na kolażach kolejno: Caesars Palace, Harrahs, Excalibur i New York, Flamingo, Luksor, Planet i Paris, Whynn, Venetian, Mirage
Rozejrzałem się. Byliśmy już na wysokości lotniska. Oddaliliśmy się spory kawałek. Do ścisłego centrum spróbowaliśmy dostać się miejskim autobusem, ale wysiedliśmy po jednym przystanku. Była to dość komiczna sytuacja. Powody były dwa. Po pierwsze – nie znaliśmy trasy autobusu, a po drugie nie mieliśmy pojęcia jak skasować bilet. Udawaliśmy, że coś majstrujemy przy maszynie, a przy najbardziej nadarzającej się okazji, grzecznie opuściliśmy pojazd. Odkryliśmy za to kolejną ciekawą rzecz. Między luksusowymi hotelami jeździły naziemne kolejki. Dlatego wchodząc do wnętrza Hotelu Luxor (po drodze przechodząc obok jezior i pięknych spadów wody ze sztucznych skał), skierowaliśmy się na wewnętrzną stację. Oczywiście po drodze trzeba było zaliczyć kasyna (nie było innych dróg). Próbowałem symbolicznie zagrać w jednorękiego bandytę, ale wrzucając jednego dolara nie wygrałem nic. Podobnie jak Gosia i Klaudia. Moja żona jednak odkuła się niesamowicie, gdyż zaledwie 2 dni później wrzucając 1 dolara wygrała 27, w Hilton Hotel. Czyżby zadziałała magia Elvisa? Wracając jednak do naziemnej między-hotelowej kolejki – jak się okazało była ona darmowa, choć miała zaledwie dwa przystanki. Wysiadając na wysokości hotelu Tropicana (zresztą jednego z kilku wizytowanych przez Elvisa, choćby w 1974 roku), musieliśmy przesiąść się w kolejkę miejską, która była już oficjalnym miejskim transportem – płatnym 5 dolarów od osoby. Ileż to musieliśmy kluczyć w kasynowych czeluściach i niekończących się korytarzach hotelu New York, by dostać się do stacji kolejki. Błądziliśmy tak z 20 minut, ale w końcu dotarliśmy.
Kolejka ta była bardzo dobrym rozwiązaniem. W zasadzie kursowała pomiędzy dwoma najbardziej charakterystycznymi bulwarami Las Vegas, posiadała łącznie kilkanaście przystanków i stanowiła naprawdę znakomitą alternatywę do zatłoczonych ulic. Ponadto mogliśmy oglądać miasto z góry. Najważniejsze dla nas były jednak dwie sprawy. Jeden z przystanków tej trasy znajdował się przy słynnym hotelu Westgate (dawny Hilton, a jeszcze wcześniej International), druga sprawa to bliskość kolejki od naszego hotelu. Po wyjściu na właściwej stacji, wkraczaliśmy już w świat Elvisa. Hotel Westgate na swoich bilbordach i ścianach budynków promował mdłego piosenkarza Barry Manilow’a, a ja tylko wspominałem ze zdjęć jak to było 50 lat temu, gdy wisiało tu magiczne imię ELVIS. Król jest jedyny.
Hotel Westgate (wcześniej kolejno: International, Hilton, LVH, Westgate) - widok na hotel i jego słynny znak z tablicą informującą o występach w danym dniu
Hotel Westgate wewnątrz - lobby z pomnikiem Elvisa i marmurowa kolumna z historycznym plakatem informującym o pierwszym koncercie Elvisa w tym miejscu
Jeśli chodzi o to miasto, to on (Elvis) napędzał Vegas, a nie Vegas jego. Taka jest różnica pomiędzy Królem a innymi gwiazdami. Jedna i jedyna, zasadnicza. Wszyscy potrzebowali Vegas by się wybić i nadal to czynią, przyjeżdżając z ponaciąganymi twarzami [red. po operacjach plastycznych] i w podeszłym wieku, by się przypomnieć, by dać show, bo tu zawsze można grać, przypominać się i dawać show. Bo tu są pieniądze. Elvis nie pasował do Las Vegas, bo nie musiał tego robić. Przyjeżdżał by pobudzić Vegas do życia. To Vegas pragnęło jego jak nikogo innego, a on to na swoje nieszczęście robił.
Wchodząc do kasyn hotelu Hilton miałem w swoich myślach równoległe obrazy z lat, kiedy tu przebywał sam Król. Wchodziłem przy parkingu, w miejscu gdzie zawsze stał jego czarny Stutz. To zawsze był znak, że Elvis jest w mieście. Przez chwilę mignęła mi sylwetka Heather Locklear – serialowej Semi Jo z "Dynastii". Trochę jej przybyło lat. Naciągnięta twarz, lecz Vegas wszystko wybacza. Jak się później dowiedziałem, w tej chwili kręcony jest nowy sezon Dynastii. Rodzina Carringtonów zamknięta w hotelach. A więc jednak miało to sens.
Idąc korytarzami trafiłem na pomnik Elvisa z napisem że dał tu 837* koncertów w latach 1969 – 1976. Następnie na kolumnie natknąłem się na napis, że mija 50 lat od legendarnego comebacku Elvisa i jego zdjęcie z ... okresu „That’s the way it is” [red. film dokumentalny z 1970 roku]. Przy recepcji widzę kolejną gablotę ze zdjęciami wszystkich gwiazd – Elvisa, Barbrę Streisand, Ann Margret, Nancy Sinatrę wraz ze swoim ojcem – wszystkie zrobione w 1969 roku. Tak – Hilton właśnie świętował swoje 50 urodziny.
* Na tablicy z brązu u podnóża pomnika Elvisa w Westgate Hotel (dawny International, potem Hilton, na krótko także LVH) jest błąd. Tablica informuje o 837 koncertach, gdy faktycznie było ich 637.
Szukałem jednak sali, w której Elvis występował tu tak długo i tak często – słynnej Showroom International. Krążyłem, pytałem, każdy mylił się w zeznaniach, ale wszyscy twierdzili, że jest. W końcu znalazłem. Tuż za kasynami, a właściwie w najprostszej drodze od głównego wejścia. Po schodach dotarłem do balkonów. W myślach przewijały mi się kolejne zdjęcia Elvisa z Hiltonu z 1972 roku ... Garderoby były zamknięte, ale kiedy pociągnąłem za klamkę głównych drzwi ... okazało się, że były otwarte! Po cichu, nielegalnie, znaleźliśmy się w miejscu, w którym patrzyłem z góry na legendarną scenę! Kilka chwil później uczyniłem to z poziomu Sali! Również i tam drzwi były otwarte. Nikt nas nie sprawdzał, ale w tej chwili dla mnie nie miało to już znaczenia. W ruch poszły zdjęcia i filmy. Obserwowałem tę salę i stwierdziłem, że nie była aż tak duża jak ją pokazywali na filmach z koncertów. Mogła pomieścić 2000 ludzi. I to była prawda. Nie mogliśmy zapominać o balkonach. Sala co prawda była już trochę przebudowywana (zmieniono kolor z biało czerwonego na granatowy i zmniejszono ilość loży ze stolikami), ale to wciąż była ta sama sala – licząca już 50 lat! Wszedłem na scenę! Cały ‘backstage’ był przykryty kremową kotarą, ale kształt sceny był ten sam. Stanąłem na środku sceny i spojrzałem w ciszy na salę, tak jak kiedyś on. Mogłem widzieć to, co Król! Teraz sala ze sceny była jednak duża, a zapełniona nieco przygaszonymi światłami z pewnością dawała wyraz jeszcze większej. Wyszedłem stamtąd bardzo szczęśliwy. Spełniło się moje marzenie. Od teraz będę mógł zawsze mówić, że stałem na scenie, na której stał sam Elvis Presley! W Hilton Hotel w Las Vegas!
Hotel Westgate - Showroom i ja na scenie w miejscu, w którym Elvis stał 637 razy dając swoje show. Byłem tam dwukrotnie podczas tej podróży, 29 i 31 października 2019 roku
Opuszczając to magiczne miejsce, udaliśmy się do swojej bazy prosto przez Paradise Road. Fakt, że nasz hotelik znajdował się na tej samej ulicy, co słynny Hilton, też dodawał emocji. Wieczór spędziliśmy na kolacji (a jakże, w meksykańskim stylu!), czekając na Janka, którego zostawiliśmy kilka godzin wcześniej gdzieś na Las Vegas Boulevard ze swoimi przyjaciółmi. Wrócili do domu grubo po nas, ale uradowani ze swojego spotkania i równie udanego dnia. Przed nami była kolejna krótka noc. Wynajęty samochód już na nas czekał. W szóstkę olbrzymim vanem mieliśmy udać się na najdłuższą w moim życiu wycieczkę samochodową. Do tamy Hoovera i Grand Canyon’u, a wszystko w 15 godzin i przy ponad 1000 przejechanych kilometrów na liczniku.
O 6:30 samochód był już podstawiony. Poranna kawa nie tyle dodała sił, co przykryła niedostatki snu i podkręciła tlącą się gdzieś jeszcze po zakamarkach naszych umysłów adrenalinę. Ruszyliśmy przez ulicę niezakorkowanego jeszcze miasta. Marek i Wojtek znali Vegas od podszewki. Od strony kasyn i knajp też, ale dla nas najważniejsze były ulice, nawigacja, możliwość sprawnego poruszania się jak najkrótszymi drogami. Z tego zadania panowie (prowadzący na przemian) wywiązali się fenomenalnie. Do tamy Hoovera dostaliśmy się po niecałych 1,5 godzinach drogi. W zasadzie schowana była pod nowo wybudowanym mostem w kształcie łuku, który sam w sobie był dla mnie genialną konstrukcją i cudem techniki. Przy tym, co zobaczyłem poniżej, czyli przy samej tamie, bledło wszystko pozostałe widziane wcześniej.
Tama Hoovera - żelazny most nad tamą, muzeum, wieże stref czasowych i pamiątkowa tablica
Wybudowana w 1936 roku, była olbrzymią budowlą. Znajdowała się na granicy dwóch stanów – Nevady i Arizony. Pośrodku mostu trzeba było przesunąć wskazówki zegara o godzinę do przodu. Wjeżdżaliśmy w kolejną strefę czasową. Należy podkreślić, że USA będąc jednym z największych krajów na świecie posiada aż cztery strefy czasowe. My mieliśmy przyjemność podczas tegorocznej wycieczki przekroczyć trzy. Na właściwe zwiedzanie tamy Hoovera trzeba było poczekać (muzeum otwierano po 10:00), ale najważniejsze widzieliśmy za darmo.
Spacer ulicą ponad przełomem rzeki Colorado. Z jednej strony rzeka, z drugiej tama. Betonowa, zaokrąglona na łuku. I wszystko wykute w skałach. Poniżej muzeum, kilku-poziomowe parkingi. Przechadzając się po krętej tamie dawało się odczuć spory chłód. Nad ranem temperatura zbliżona była do zera stopni, odczuwalna zaś była sporo niższa. Pomyśleć, że cztery dni wcześniej kąpałem się w oceanie przy plus 37 stopniach.
Ruszyliśmy dalej, kierując się na główną drogę stanową. Gdzieś równolegle ciągnęła się słynna ‘Route 66’. Droga ta ciągnęła się w nieskończoność. Nie pamiętam ile, ale myślę, że jechaliśmy tak jeszcze dobre 2,5 godziny. Do Parku Narodowego Grand Canyonu dotarliśmy w granicach godziny 13:30. Wjazd kosztował 35 dolarów od samochodu. Zanim dojechaliśmy do parkingu minęło jeszcze dobrych parę minut. Następnie należało się udać do autobusu wahadłowego, który dojeżdżał z nami do głównego punktu przesiadkowego. Jak był to olbrzymi teren świadczy trasa autobusu oraz fakt, że po parku kursowały ich trzy linie i dodatkowo jeden zabytkowy pociąg (ale bardziej głębią parku aniżeli wzdłuż punktów widokowych). Dopiero przesiadając się na autobus linii czerwonej (wszystkie kursy były w cenie biletu za wjazd do parku), dowiedzieliśmy się, że jest to właściwa linia. Miała na swojej drodze około 15 przystanków, każdy przy punkcie widokowym. Można było wysiąść dobrowolnie, dojść do tego punktu i wrócić, albowiem co 15 minut podjeżdżał nowy autobus. Było to logiczne posunięcie, a czas nadto wystarczający. Autobus dojeżdżając do ostatniego punktu zawracał i wiózł z powrotem do głównego punktu przesiadkowego zatrzymując się już tylko na trzech przystankach.
Kiedy dojechaliśmy do pierwszego, oczom moim ukazał się niesamowity pejzaż – jak obraz malowany – niekończących się czerwonych, ściętych jak stoły gór. Pośrodku zaś była otchłań, na dnie której widać było doliny, a nieco później przełom rzeki Rio Grande. Daleko w dole środkiem doliny przebiegały cienkie jak nici szlaki, których początek wiódł z niektórych punktów przesiadkowych. Śmiało można byłoby przyjechać tu na całe dni i uprawiać wielogodzinny trekking. Była to tak ogromna przestrzeń, że uczucie chłodu wzrosło do niebotycznych rozmiarów. Znajdowaliśmy się nieco wyżej, dlatego dawało odczuć się spadek ciśnienia i temperatury. Ponadto ciężko się oddychało. Zapierało dech w piersiach – również z wrażenia.
Grand Canyon (Wielki Kanion) - kilka ujęć
Kolejne przystanki odkrywały jeszcze większe piękno. Gdzieś w połowie drogi zauważyłem, że tworzymy coś na kształt pętli. Widziałem niektóre punkty widokowe, aczkolwiek naprawdę znajdowały się w znacznej odległości od siebie. Nigdy nie widziałem piękniejszego widoku. I choć były to w zasadzie same gołe skały, nie mogłem oderwać od nich wzroku. Chciało się na nie patrzyć godzinami, a nawet dniami. Gdyby tylko było cieplej. Na ostatnich dwóch przystankach już nie wysiadaliśmy, ponieważ mieliśmy przed sobą jeszcze kilka godzin powrotu. Dojeżdżając do granic parku autobusem linii niebieskiej, słońce z wolna chyliło się już ku zachodowi. Na terenie rezerwatu widzieliśmy przechadzające się po ulicy jelenie. Nie bały się. To był ich teren. Jeden olbrzymi kompleks. My tylko byliśmy u nich gośćmi. Autobus dojechał do punktu docelowego, przylegającego do parkingu. Jeszcze tylko krótka wizyta w sklepie z pamiątkami i mogliśmy już wracać do Las Vegas.
Główną część podróży jechaliśmy już po zapadnięciu zmroku. Dwukrotnie także tankowaliśmy. Trzeba było wypatrywać punktów stacyjnych, albowiem na tak pustynnych drogach często nie ma żadnych zabudowań w promieniu nawet ponad 100 kilometrów. Miasto Las Vegas wynurzyło się przed nami w okolicach godziny 22:00. Morze świateł. Widok nieziemski, chociaż w zasadzie codziennie do takich widoków się przyzwyczajałem. Obiecałem sobie, że ostatniego dnia pobytu, muszę zwiedzić Miasto Grzechu po zapadnięciu zmroku. Zanim położyłem się spać miałem jeszcze w oczach oświetlony Disneyland, a jakże. To z Las Vegas...
W ostatni poranek w Las Vegas nie zszedłem na śniadanie. To był mój protest. W spokojnym tempie wybrałem się z małżonką do głównego bulwaru w Vegas, tym razem zwiedzając najsłynniejszą ulicę miasta od prawej strony. Z Gosią i Jankiem mieliśmy się spotkać w Hotelu Hilton, by wspólnie jeszcze raz złożyć hołd królowi rock’n’rolla na scenie. Z Klaudią przeprawiliśmy się na drugą stronę Las Vegas Boulevard. Wizytację rozpoczęliśmy od Hotelu Flamingo. Następnie przechodziliśmy obok obłędnego Mirage, z przepięknymi fontannami, których błysk każdej nocy jest niesamowity. Obok co i rusz przechodziły ubrane w pióropusze miejscowe show-girls. Omijałem je dyskretnie z daleka, pomni doświadczenia jakie zdobyliśmy z nimi 2 dni temu, dając się namówić na wspólne zdjęcie. Wyobraźcie sobie, że od każdego zażądały po 20 dolarów! Płacąc im za każde zostawilibyśmy fortunę. Zapłaciliśmy grzecznie tylko za jedno. Takie jest prawo Las Vegas. Jak wyglądasz dobrze, to musisz być bogaty. Kiedy hotel Mirage pozostał wspomnieniem, naszym oczom ukazała się Venetian, a za chwilę Wynn. I tak kasyno po kasynie, hotel po hotelu, widok po widoku przemieszczaliśmy się po Las Vegas Boulevard aż do jego reprezentacyjnego końca.
Zbliżała się godzina 14:00. Wciąż dziwiłem się jak szybko to miasto pochłania czas. Gdy wzrok zapuszcza się w inne horyzonty materii, czas staje się tylko pojęciem względnym. Uliczką prostopadłą do Paradise Road, mijając po drodze parę sklepów z pamiątkami, dotarliśmy po raz drugi do Westgate Hotel. Janek i Gosia już czekali. I po raz drugi (tym razem z Jankiem) wdarliśmy się na scenę International Showroomu. Przechadzając się po scenie, postanowiłem tym razem zajrzeć na backstage. Odsłoniłem kotarę i ujrzałem zaplecze sceniczne z całym rusztowaniem. Zauważyłem teraz, że scena była naprawdę ogromna. Widziałem drogę, którą szedł Elvis na scenę (widać ją na filmie „That’s the way it is”). Wiedziałem skąd mógł wyjść. W swoich myślach rozgrywałem jego show, klatka po klatce, scenę po scenie. I tak z tej zadumy wyrwał mnie głos ochroniarza, który zapytał co tu robimy. Wyobraźcie sobie, że w tym momencie mój karłowaty język angielski stał się płynnym. Dzięki temu, mogłem wytłumaczyć przemiłemu panu, że ochrona zgodziła się na nasze wejście, że jesteśmy fanami Elvisa i przebywamy tu, gdyż wiemy, że przebywał tu i sam Król. Jegomość się tylko uśmiechnął, mówiąc, że możemy robić zdjęcia i cieszyć się tą chwilą. Było to niesamowite doznanie. Co prawda trochę przekoloryzowałem z tą zgodą ochrony, ale sam fakt, że byliśmy tam nielegalnie dodawał tylko jeszcze lepszego smaku.
Szczęśliwi wróciliśmy do hotelu, po drodze wstępując na obiad do wybornej chińskiej knajpki, przylegającej do naszej bazy. Wieczór upłynął nam głównie na pakowaniu się i spokojnym spożywaniu trunków, aczkolwiek jak sobie obiecałem wieczorną wycieczkę w miasto, tak też i uczyniłem. Chętna była również Gosia, więc po raz kolejny pokonaliśmy tą samą trasę (od Flamingo Road po Las Vegas Boulevard), tym razem w morzu świateł, które były wprost niesamowite. Akurat trafiliśmy na święto Halloween, więc mogliśmy widzieć bardzo wielu ciekawych przebierańców. Byliśmy tam o stosunkowo młodej godzinie, więc można było poczuć, że miasto powoli budzi się do życia. Godzina 20:00 to dla Vegas dopiero przedsmak emocji, ale fakt, że musieliśmy wstać o 5:30 rano, oznaczało krótszy sen. Cóż, mimo tak krótkiej przechadzki, spełniłem swoje kolejne marzenie. Zobaczyłem Vegas w porze wieczornej. Różowe Flamingo Hotel i złoty Caesars Palace. Kolorowe ulice z kładki nad głównym bulwarem. Co prawda nie widziałem pokazu kolorowych fontann, ale być może było na to za wcześnie. Widziałem jednak tą unoszącą się w powietrzu magię. Bliskość ludzi, którzy bez żadnego problemu zagadywali siebie wzajemnie komplementując własne stroje. Przechodziliśmy obok baru kareoke, w którym naprawdę był wysoki poziom śpiewania. Na środku stało pianino a wokół fotele. Z żalem opuszczałem to miasto, które choć nie stworzone dla mnie, nie przeszkadzało swoim kiczem i nadmiernym hałasem. Miasto bogate, ale również i miasto kontrastów. Na przedmieściach była i bieda. Tak jak w Los Angeles, w którym widywałem pełno ludzi niespełna rozumu, tak tu widziałem wielu żebrzących. Aż trudno w to uwierzyć. Głównie miałem jednak same pozytywne wspomnienia. Scena w Las Vegas. Światła nocy. Bliskość ludzi grzechu. Opuszczałem hałas miasta do, jak się miało później okazać, zbawiennej ciszy.
Noc była jak zawsze krótka. Musieliśmy wymeldować się z hotelu już o 5:20, gdyż nie było późniejszych, odpowiadających nam kursów hotelowych autobusów wahadłowych. A te kursowały co 2 godziny i były dość sporych rozmiarów. Na lotnisko w Vegas dotarliśmy jeszcze przed świtem. Lotnisko duże, ale nie tak olbrzymie jak to w Los Angeles czy Phoenix. Obowiązkowa odprawa, zdejmowanie butów, wcześniej samoobsługowa odprawa bagaży. Kto by pomyślał, że sami mogliśmy sobie z tym wszystkim poradzić? Z podstawową znajomością języka, aczkolwiek otoczeni ludźmi skorymi do pomocy, stwierdzam, że świat jest wielki tylko z nazwy. W naszych umysłach jest na tyle małą globalną wioską, że z odrobiną dobrej chęci, spokoju, cierpliwości i pomocy innym jesteśmy w stanie podróżować wszędzie.
Lotnisko w Las Vegas i przelot do Santa Fe z przesiadką w Phoenix
W oczekiwaniu na samolot do Santa Fe (naszego kolejnego punktu wycieczki po USA) przechodziliśmy korytarzami obok kasyn. Ale nic nie mogło mnie zdziwić. Nawet i kasyna na lotnisku. Byliśmy przecież w Las Vegas! American Airlines wzbił się w powietrze z opóźnieniem, tak więc byliśmy pełni obaw czy zdążymy z przesiadką do Santa Fe w Phoenix. Lecieliśmy niecałą godzinę. Samolot nie był tak wielki jak ten z Warszawy do Los Angeles. To był lot lokalny. Mieścił może z 70 pasażerów, nie więcej. W Phoenix mieliśmy niecałe 50 minut na przesiadkę. To ekstremalnie mało czasu, zważywszy na fakt, że nie znaliśmy w ogóle topografii lotniska. Ponadto lotów do Santa Fe za dnia były tylko trzy, dlatego ewentualne spóźnienie nie mogło być brane pod uwagę. Znaliśmy na szczęście terminal i bramkę, z której odlatywał nasz samolot, więc zadanie było nieco ułatwione. Lecz po wylądowaniu szybko zmieniliśmy zdanie. Kiedy zobaczyliśmy, jak olbrzymim lotniskiem jest Phoenix, musieliśmy sporo się natrudzić by zdążyć na czas. Na szczęście również i nasz drugi lot był opóźniony, tak więc na spokojnie mieliśmy jeszcze kilkanaście minut zapasu. W sklepie zdążyłem nawet kupić jakąś pamiątkę.
W Phoenix zanotowałem kolejny skok temperatury. Byliśmy w Arizonie, gdzie zawsze jest ciepło. Rano plus 25 stopni działało na wyobraźnię. Ale my lecieliśmy dalej. W Santa Fe miało być sporo chłodniej. Drugi lot był niewiele dłuższy i trwał ponad 1 godzinę i 15 minut. Lądując w Santa Fe nie mogłem się nadziwić tych niekończących się skał, prerii i pustyń. Widok z samolotu był po prostu nieziemski. Jednak moje zdziwienie było jeszcze większe, kiedy wylądowaliśmy. Okazało się, że lotnisko w Santa Fe jest tak małe jak dworzec kolejowy w Piasecznie. Jeden mały budynek z poczekalnią i taśmą na bagaże. Mała sala odpraw. Lotnisko praktycznie zamknięte, przyjmujące trzy loty na dobę, głównie z Dallas i Phoenix. Przekonaliśmy się o tym kilka dni później, kiedy jako jedyni koczowaliśmy o 4:00 nad ranem w oczekiwaniu na samolot. Tak, lotnisko otwierano dopiero o 5:00!
Przelot z Phoenix do Santa Fe i gmach lotniska w Santa Fe
Kiedy wyszedłem na zewnątrz (w trakcie Gosia i Janek uzgadniali warunki wypożyczenia samochodu z lotniska), uderzył mnie spokój okolic. Rozejrzałem się. Wokół pustkowia, majaczące góry i dudniący lekki wiaterek. Było chłodno, ale w następnych dniach musieliśmy się szybko przyzwyczaić do klimatu Santa Fe, a konkretnie do skrajnych różnic w temperaturach między dniem i nocą. Noce były mroźne, a dni chłodne, bądź ciepłe (w każdym razie trzeba było się liczyć z różnicą ponad 20 stopni pomiędzy dniem i nocą). Wracając do tej ciszy, w jednej chwili zapomniałem o Las Vegas i gdzieś w głębi serca poczułem, że najbardziej potrzebowałem właśnie tego. W tej chwili nawet i Vegas by mi przeszkadzało. Przyzwyczaić też musiałem wzrok do niezwykle pięknych budowli, których lotnisko było tylko namiastką. Ale wszystko miało być w tym samym stylu ... niskich kwadratowych, chociaż bardziej o nieregularnych kształtach w kremowym kolorze, jakby wypalonych z gliny i piasku. Czułem, jakbym przeniósł się do XVI wieku. Do Meksyku, a nawet bardziej do Hiszpanii. Jedna wielka konstrukcja w starym, dobrym stylu. Nierzadko kolorowym. Wiedziałem, że tu mi się spodoba.
Wynajętym samochodem w kilka chwil dotarliśmy pod nasz hotel. Znajdował się na przedmieściach Santa Fe, około 7 km od Centrum, bliżej lotniska. Hotel bardziej przypominał motel lub hostel i swoim wyglądem raczej nie powalał na kolana. Zamieszkany był głównie przez Meksykanów, którzy jak stwierdziliśmy później byli robotnikami, bo wstawali bardzo wcześnie rano i grupowo wyjeżdżali do pracy na budowę. Tak więc był to hotel nazwijmy go ‘robotniczy’. Mroźne noce nie pomagały. Pokoje były umiejscowione na parterze, w poziomie ziemi, tak więc chłód mocno ciągnął od podłogi. Często w nocy korzystaliśmy z grzejnika. O śniadaniach też nie mogłem powiedzieć nic dobrego, poza tym, że były. Hotelowe posiłki stawały się równią pochyłą, których jednak z dnia na dzień nie docenialiśmy, nie wiedząc, że mogą być jeszcze gorsze. Nie było co jeść. Ale będąc w USA w tylu miejscach i w tak sporą liczbę dni, chcąc zwiedzić jak najwięcej, kupić jak najwięcej, nie mogliśmy sobie pozwolić na większe wygody noclegów. Dla nas jest to domena krótkich wakacji lub pobytu w jednym maksymalnie dwóch miejscach, a nie w kilkunastu. Pierwszy dzień w Santa Fe skończył się krótką, spontaniczną wycieczką do Santa Fe Plaza (Plaza to określenie Rynku Miasta czegoś na kształt Starówki). Po krótkim rozpoznaniu miejsca i jego odległości od naszego hotelu, udaliśmy się na krótki posiłek. Nadchodząca noc była bardzo mroźna (do minus 11 stopni). Grzejniki działały pełną mocą.
Na lotnisku w Santa Fe wynajęliśmy samochód i wyruszyliśmy na przedmieścia kierując się w stronę naszego hotelu
W pierwszy pełny dzień na ziemi stanu Nowy Meksyk zaplanowaliśmy wycieczkę do Taos. Była to oddalona na północny zachód od Santa Fe mała mieścina, zatopiona w pustyniach, preriach i górach. Główną atrakcją turystyczną był oddalony od niej o około 6 mil – wielki most nad rzeką Rio Grande. Do Taos jechaliśmy ponad godzinę. Zdawało się, że gdzieś w połowie drogi przekraczamy górską przełęcz. Nie były to może klasyczne góry i przebijanie się przez wąskie przesmyki, ale faktycznie droga lekkimi zawijasami ciągnęła się pod górę pośród skalistych formacji, by potem się znacząco obniżyć. A wszystko na tle momentami widocznej i będącej w zasięgu dłoni przepięknej rzeki Rio Grande. Mieliśmy okazję dwukrotnie się przy niej zatrzymać, podziwiając jej dzikie i nieokiełznane kształty.
Droga do Taos jak i samo miasto a w zasadzie cały stan Nowy Meksyk charakteryzowała się spokojem i ciszą. Jeszcze nigdy nie widziałem tak monotonnie (w sensie pozytywnym) jeżdżących mieszkańców. Bez brawury, wciskania się między samochody. Tam nikt się nie spieszył. Nikt nikogo nie wyprzedzał. Można byłoby jechać i setki mil jednostajnym tempem. Życie w Taos było bardzo podobne. Taos Plaza otoczone było rozmaitymi sklepami, prowadzonymi przez niesamowicie życzliwie nastawionych ludzi. Zawsze z uśmiechem pytali się skąd przybywamy i o dziwo wszyscy z szacunkiem i bardzo dobrze wypowiadali się o naszym kraju. Tak samo jak i o Elvisie.
Podróż z Santa Fe do Taos i rzeka Rio Grande
Janek, czołowy pielgrzym chodzący ze swoimi nieodłącznymi atrybutami, czyli czapką z napisem ‘From Poland to Elvis The King 2019’ (zresztą każdy z nas miał jeden egzemplarz) i książką o Elvisie przeznaczoną na wpisy przypadkowo spotkanych i ciekawych ludzi, co i rusz podchodził i po krótkiej rozmowie, nakreślającej niezwykły cel naszej podróży, prosił każdego napotkanego o wpis. Tak więc był i Meksykanin w Taos śpiewający Hound Dog, była i właścicielka sklepu, w którym Janek z Gosią zauważyli ręcznik z Elvisem z filmu „Blue Hawaii”, byli również i policjanci z Memphis, przypadkowo spotkana turystka w barze w Memphis, przemiły recepcjonista z hotelu w Vegas i wielu, wielu innych. Ale tu w Taos życzliwość przekraczała wszelkie granice. Wchodząc do sklepów mogłem zauważyć jak bardzo jest to katolicki stan (mnóstwo krzyży), a także jak bardzo meksykański (można było nabyć bardzo dużo indiańskich narzutek, koszul, ‘sombreros’ na głowę, czy skórzanych kurtek, obuwia). Niestety wszystko było tak drogie, że znalazło się jedynie w moich zdjęciowych archiwach. Poza Taos Plaza uliczki były jeszcze bardziej urocze, z dużą ilością muzycznych zakątków. Widziałem jak w jednej chwili ktoś siedział na stołku i śpiewał piosenki country, ktoś inny słuchał, obok galeria obrazów przemiło uśmiechniętej pani.
Z Taos udaliśmy się na wschód do mostu nad rzeką Rio Grande. To wspaniała atrakcja turystyczna. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyrzeźbił w skałach głębokie wąwozy i przerzucił nad nimi most. Most był tak wysoko, że widziana rzeka wyglądała jak mała strużka. To był niesamowity krajobraz. Wracając do domu, odwiedziliśmy jeszcze miejscowość Taos Pueblo. Jest to starodawna osada dawnych Indian, zamknięta dla ruchu samochodowego. Jakimś cudem udało mi się z Gosią wejść na jej teren, chociaż opłata za osobę wynosiła 15 dolarów. To prawdopodobnie najstarsze czynne osiedle w całym USA. Do dziś mieszkają tu najstarsi Indianie. Widok zjawiskowy. To tak jakbym żył w przeszłości i jeszcze raz przeniósł się w czasie. Tam nie było dróg – bardziej piaszczyste bezdroża, wcinające się pomiędzy stare domy, a w zasadzie bloki wyrzeźbione z piasku, słomy, gliny... Wszystko niskiej zabudowy i w nieregularnych kształtach, niekiedy z kolorowymi drzwiami, a nawet drabinami prowadzącymi na dach. Obok zabytkowy cmentarz, który mógłby posłużyć do scen wielu horrorów. Jakby się przyjrzeć nagrobkom, widniały tu daty z końca XX wieku, chociaż wyglądem i stylem przypominały te staro-indiańskie sprzed kilku stuleci. Pośrodku był jeszcze kościół, ale do niego już nie wchodziliśmy. Akurat była tam zorganizowana wycieczka.
Taos - wjazd do miasta, ciekawy mural, tablica parkingowa z oznaczeniem miasta, stanu i roku założenia, a poniżej centrum ze sklepami i restauracjami
Taos Pueblo - charakterystyczna zabudowa, kościół Świętej Teresy i cmentarz
Na półce w sklepie na przeciw naszego hotelu w Santa Fe trafiłem na rodzimy akcent - piwo OKOCIM
Do Santa Fe dojechaliśmy tą samą drogą. Przed hotelem, po drugiej stronie ulicy znajdował się sklep z alkoholami - taki powiedzmy dyskont. Pośród miliona marek nieznanych mi piw, zauważyłem browar OKOCIM. Oczywiście skosztowałem go na dobre zakończenie dnia.
W następnym, po raz pierwszy rozdzieliliśmy się. Janek z Gosią udali się do Los Alamos. My z kolei, z racji niedzieli, udaliśmy się do centrum miasteczka Santa Fe, by w końcu zwiedzić miejsce, w którym stacjonować mieliśmy najdłużej, bo aż 5 dni. Zwiedzanie centrum rozpoczęliśmy od kaplicy Loretto, a następnie udaliśmy się bocznymi dróżkami, przecinając okoliczne indiańskie bazarki, do głównej katedry świętego Franciszka z Asyżu. W obu miejscach podziwialiśmy zarówno prostotę jak i piękno architektury. W kaplicy Loretto słynne kręte schody, z kolei w bazylice Św. Franciszka zostaliśmy na Mszy Świętej. Prowadzona była w dwóch językach (angielskim i hiszpańskim) przez czarnoskórego księdza. Komunia święta była pod dwoma postaciami, pomocnikami księdza w rozdawaniu komunii i kielicha z winem były także kobiety.
* Schody w kaplicy Loreto uważane są za cud. Kaplica została zaprojektowana przez francuskiego architekta Antoine Mouly i wznoszona również pod jego nadzorem, któremu pomagał syn Projectus. Jej budowa rozpoczęła się w 1872 i trwała ponad pięć lat. Niestety architekt zmarł podczas prac wykończeniowych zanim jeszcze wybudował schody na balkon dla chóru. Siostry zakonne zaczęły się modlić do św. Józefa, który sam był cieślą, a jednocześnie ich patronem. Dziewiątego dnia nowenny obcy mężczyzna zapukał do drzwi i oświadczył, że jest cieślą i wybuduje brakujące schody.
Pracował sam, z użyciem prostych narzędzi i drewnianych kołków (dybli), bez gwoździ czy kleju, a gdy skończył, nie czekając za zapłatą po prostu niezauważony odszedł bez słowa.
Schody te zostały uznane za prawdziwe arcydzieło ciesielskie, ponieważ utrzymują się w powietrzu bez żadnego wspornika, co przeczy prawom fizyki. Odtąd zaczęła krążyć legenda, że siostry wymodliły cieślę u Jezusa, który wysłał samego św. Józefa (ojca swego). Od tego czasu nazywane są cudownymi.
Początkowo nie posiadały barierek (balustrad), tajemniczy cieśla wybudował same stopnie, a zakonnice wchodziły i schodziły dla bezpieczeństwa na czworakach. Poręcze dodano dopiero w 1887 roku, wykonał je Phillip August Hesch. Wtedy też dodano różne elementy stabilizujące, tak na wszelki wypadek.
Kolejną tajemnicą jest drewno z jakiego je wykonano. Nie ma takiego ani w okolicy, ani w całym stanie. Jak ustalono w wyniku badań, zostały wykonane z pewnej odmiany świerku, którą obecnie można spotkać (najbliżej od Nowego Meksyku) dopiero na Alasce.
Wierzący w boską opatrzność podkreślają, że schody liczą sobie 33 stopnie, czyli dokładnie tyle ile lat miał Jezus Chrystus w momencie ukrzyżowania.
Loretto Chapel była używana na co dzień przez studentów i mniszki Loretańskiej Akademii aż do zamknięcia szkoły w 1968 roku, kiedy przeszła w ręce prywatne. Pozostawiono tylko kaplicę, a resztę, czyli cały kampus Akademii, rozebrano.
Kaplica Loreto w Santa Fe, ze słynnymi schodami na planie helisy walca (jak śruba)
Bazylika świętego Franciszka z Asyżu w Santa Fe - widok z zewnątrz oraz wnętrze z ołtarzem i chrzcielnicą połączoną z basenem. Na placu kościelnym (dziedzińcu) figura świętego Franciszka z wilkiem oraz pierwszej błogosławionej Indianki
Santa Fe - przechadzamy się kolorowymi podcieniami, urokliwymi uliczkami zaglądając po drodze do sklepów z pamiątkami
Santa Fe - Sanktuarium Matki Boskiej z Gwadelupy
Po Mszy zostaliśmy przez chwilę na placu kościelnym. Stały tam dwie figury – świętego Franciszka z wilkiem oraz pierwszej błogosławionej Indianki. Pięknym zwyczajem po Mszy Świętej było wyjście księdza przed bramę kościoła i żegnanie każdego parafianina i gościa. Ludzie uśmiechnięci jeszcze długo rozmawiali ze sobą – być może była to jedyna okazja by się spotkać przed nastaniem nowego tygodnia. Ruszyliśmy teraz spokojnymi alejkami do Santa Fe Plaza. Podobnie jak w Taos, otoczona była sklepami z przeróżnymi pamiątkami. Na rynku były również wystawione stragany. A ceny ... cóż, tak samo kosmicznie wysokie jak w Taos. Skórzane buty kosztowały od 600 do 1000 dolarów. Były przepiękne, ale nie na moją kieszeń. Naprawdę muszę powiedzieć, że wszelkie akcesoria były niesamowicie kolorowe. Nie tylko krzyże, ubrania, ale co chwila przewijały się obrazy, różnorakie figurki. Niektóre fasady sklepów były malowane na bogato - kolorowy meksykański wzorzec. Po zwiedzeniu rynku, udaliśmy się bardziej na przedmieścia miasteczka, a konkretnie do Sanktuarium Matki Bożej z Gwadelupy. Niestety świątynia była zamknięta, ale figurka stojąca na kościelnym placyku wybijała się mocno ponad przeciętność. Stamtąd było już bardzo niedaleko do zabytkowej stacji kolejowej w Santa Fe.
Jako kolejarz od 16 lat w służbie czynnej nie mogłem przegapić tego fenomenu. I chociaż była to stacja bardziej zabytkowa i lokalna (nie docierały tam międzystanowe ‘Amtraki’*, jedynie lokalne składy), zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Kolej w Santa Fe niezmiennie związana jest z wizerunkiem starych parowozów i filmów z gatunku western. Obok stacji znajdowała się właśnie taka charakterystyczna ciuchcia z II połowy XIX wieku. Natomiast stacja była ostatnią na lokalnej linii ciągnącej się aż do głównej trasy ‘Amtraków’, przecinającej południowe kresy USA w kierunku wschód – zachód. To tu pociągi kończyły bieg i zawracały, by jechać choćby w stronę Albuquerque. Czytając, że poza rozkładem jazdy, można zorganizować sobie atrakcyjną kolejową wycieczkę zabytkowymi pociągami, nie mogło mnie tam zabraknąć.
* Amtrak - operator pociągów pasażerskich w Stanach Zjednoczonych, działający od 1 maja 1971 roku. Nazwa pochodzi od połączenia słów American i track (tor). Nominalnie jest zwykłym przedsiębiorstwem, oficjalnie zwanym National Railroad Passenger Corporation. Przedsiębiorstwo zostało stworzone by uratować amerykański system kolei pasażerskich przed likwidacją. W latach przed jego powstaniem rozwój transportu lotniczego i drogowego w Stanach Zjednoczonych drastycznie zmniejszył dochodowość dalekobieżnych pociągów pasażerskich, tak więc prywatne przedsiębiorstwa wolały przestawić się w całości na obsługiwanie dochodowych pociągów towarowych. Amtrak miał za zadanie przejąć przewozy pasażerskie od kolei prywatnych i utrzymać minimalny system kolei pasażerskich na całym obszarze Stanów Zjednoczonych. Obecnie obsługuje 500 miejscowości w 46 stanach. Stąd składy tej firmy nazywa się amtrakami.
Zabytkowy dworzec w Santa Fe. Po lewej zabytkowa lokomotywa (ta czerwona), po prawej na bocznicy współczesny pociąg
Stacja Santa Fe miała zabytkowy budynek i okrągłą wieżę z napisem Santa Fe Railyard. Wzdłuż torów ciągnęła się sporych rozmiarów galeria handlowa. Nie zauważyłem peronów użytkowanych przez turystów, aczkolwiek na środkowym torze stała olbrzymia lokomotywa spalinowa z trzema wagonami. Wydawało się, że stacja ta służy tylko do zawracania pociągów, a dopiero następna, znajdująca się tuż za skrzyżowaniem z ulicą prowadzącą z centrum miasta do naszego hotelu i dalej na lotnisko, jest typową pasażerską. Zresztą wracając tamtędy z moją małżonką, dotarliśmy na przystanek. Mieliśmy też przyjemność dwukrotnie obserwować pociąg w akcji. Raz przy ‘zawrotce’ i drugi raz wjeżdżający na stację w kierunku Albuquerque. Za każdym razem był to ten sam skład liczący trzy piętrowe wagony prowadzone przez lokomotywę spalinową. Pociągi rozmiarem, wysokością i wagą były przynajmniej dwukrotnie większe od naszych. Z Gosią i Jankiem spotkaliśmy się w amerykańskiej sieci knajp typu „Golden Corral” (do której Janek namawiał nas jeszcze kilkakrotnie – według wzorca: płacisz 13 dolarów i jesz ile chcesz). Na miejscu mogliśmy podzielić się swoimi wrażeniami. Dla wszystkich nas dzień był niesamowicie udanym. Widząc po zdjęciach Janka i Gosi, Los Alamos i okolice były do nich bardzo przyjaźnie nastawione. Jeśli widzieli rzekę Rio Grande z jeszcze piękniejszej perspektywy niż z Taos, to można było się tylko niziutko pokłonić i rzec: szacunek, wielki szacunek.
Po kolejnej krótkiej i zimnej nocy (przestało mnie już to dziwić), postanowiliśmy odwiedzić tym razem Roswell, udając się drogą między-stanową na południe, w kierunku granicy z Meksykiem (tzn. nie tak dosłownie – od Roswell do granicy jest jeszcze ponad 140 km). Naszym celem było obejrzeć muzeum UFO. Cóż, gdyby nie rzekomy wypadek statku kosmicznego, jaki miał miejsce 2 lipca 1947 roku, o zapadłym w pustyni miasteczku nikt by nie słyszał. Z jednej strony czy to nie przypadek, że wybierane są właśnie takie odludne miejsca? Strefa 51, Dolina Śmierci? Z drugiej zaś, ile jeszcze eksperymentów kryją rządy najpotężniejszych mocarstw? Mógł to być oczywiście czysty przypadek, że wypłynęło to na szeroką skalę, do masowej wyobraźni społeczeństwa, bo zapewne nie tak to miało wyglądać. Pytań jest wiele, w tym podstawowe: Co w zasadzie wydarzyło* się w Roswell? Zostawiam wiarę wam. Mi nie sposób odpowiedzieć na te pytania. Pojechaliśmy tam, gdyż interesują nas niezbadane zjawiska. Dość łatwo wyjść z założenia, że wielokrotnie powtarzane kłamstwo i fikcja staje się prawdą, albo to, że w każdej tego typu historii tkwi ziarenko prawdy... Dyskusji nie było końca.
* Do dziś nie wiadomo, czy mieliśmy do czynienia z UFO w rozumieniu rozbicia się obcego statku kosmicznego, latającego pojazdu wojskowego, wykonanego w technologii przejętej od Niemców po wygraniu II wojny światowej, czy rzeczywiście balonu meteorologicznego, jak to wówczas ogłoszono publicznie. Patrz artykuł "Incydent w Roswell" w Wikipedii.
Musieliśmy jakoś zabić czas, gdyż 300 km drogi w jedną stronę przy monotonnych krajobrazach nie dawało nam innego wyjścia. Z drugiej strony fascynowały mnie te drogi. Po raz pierwszy mogłem na własnej skórze poczuć, że jestem małą cząstką nieskończoności. Że w tej chwili jestem na drodze widzianej z samolotu jako niekończąca się nitka. Że jestem w końcu w prawdziwej Ameryce! Tej z ‘filmów drogi’* i przede wszystkim ich głównym bohaterem, zatrzymującym się gdzieś na skrzyżowaniu jedynych dwóch dróg pośród pustyń i prerii w promieniu kilkuset mil! Dlatego wracając z Roswell, bardzo chciałem spełnić kolejne swoje małe marzenie: zatrzymać auto gdzieś na pustkowiu, po to by wyjść i popatrzeć na pusty świat. Nie muszę mówić, że to zrobiliśmy. Pośród niekończących się pustych rancz, pozostawionych przy drodze słynnych skrzynek pocztowych bez adresata, przy piaszczystej drodze pobocznej prowadzącej donikąd. Cały czas trzeba było tylko patrzeć pod nogi. Skorpiony, węże były na porządku dziennym. I znowu (chociaż tylko na ten jeden dzień) zrobiło się gorąco. Temperatura przekroczyła plus 30 stopni, co tylko dodało temu klimatowi smaku.
* Filmy drogi, czyli filmy, których akcja rozgrywa się głównie na drodze, a głównym bohaterem jest kierowca ze swoim autem. Na przykład: "Znikający punkt", "Konwój", "Mistrz kierownicy ucieka".
Wracając jednak do Roswell, jedynym krajobrazem, który się zmienił, to góry. Im dalej od Santa Fe, tym było ich mniej, aż w końcu pozostały pustkowia. Gdzieniegdzie jechaliśmy wzdłuż linii kolejowej. Z daleka środkiem prerii toczył się ciężki pociąg. Nigdy nie widziałem czterech lokomotyw i około 200 wagonów towarowych, masą dwukrotnie przewyższających nasze. Moc niesamowita! Przejeżdżaliśmy także koło rancz, na których pasło się bydło. Ale dziwiłem się temu widokowi podwójnie. Gdyż po pierwsze rancza były olbrzymie aż po widnokrąg, a po drugie nie było tam żadnego zabudowania, żadnego człowieka. Dziwiłem się kto zapędza takie bydło, kto je poi, skoro jest tam tak gorąco? Cóż, wiele pytań tego dnia nie znajdowało odpowiedzi.
International UFO Museum w Roswell
Widoki w drodze powrotnej z Roswell
Roswell wyłonił się w zasadzie tuż przed końcem podróży. Jeśli widziało się jakikolwiek znak z kosmitą, to oznaczało, że jesteśmy na miejscu. Długo wjeżdżało się w to miasteczko. Ale w zasadzie z perspektywy czasu, poza UFO Muzeum nie było w nim nic nadzwyczajnego. Bo ile można zwiedzać sklepów z pamiątkami? Przemysł z UFO kwitł i zaczął być porównywalny do przemysłu Elvisa w Memphis. W Roswell z UFO można było kupić wszystko. Od bluzek po magnesy, od pluszaków po figurki. Każdy pomysł mógł być dobry. Zaparkowaliśmy na parkingu na tyłach muzeum. Zanim weszliśmy do jedynego budynku, który ciągnie turystykę tego zapadłego miasteczka, zwróciłem uwagę na wszechogarniający brud oraz smród z kanałów – nie do wytrzymania! A gdzie był brud tam było mnóstwo os. Nie dało się przejść spokojnie ulicą, zresztą nawet nie było warto gdzieś pójść. Wszystko było stare, niektóre sklepy były mało funkcjonalne, inne zamknięte z braku funduszy zapewne już od dawna. W jednym sklepie z pamiątkami pewna pani, która usłyszała mój język, powiedziała że kolekcjonuje monety z każdego kraju. Więc dałem jej złotówkę. Wszystkich kolekcjonerów zawsze trzeba szanować.
Jeśli chodzi o UFO Muzeum, zwiedziliśmy je w godzinę. Było kilka ciekawych historii, opis wydarzeń dzień po dniu z 1947 roku, były makiety UFO, a także wiele niezidentyfikowanych zdjęć. Ciekawym była replika drzwi, a w zasadzie rysunku przedstawiającego starożytnego astronautę, który niby był przedstawiony na pojeździe kosmicznym. Wiele tego typu zagadek można było zobaczyć i o nich poczytać. Również w komorze filmowej, co dwie godziny były puszczane seanse – część z nich to były filmy fabularne, a część dokumentalne. Wychodząc z Muzeum, przechodziło się jeszcze przez tradycyjny sklep z pamiątkami. I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o Roswell. Wracaliśmy tą samą drogą. Tego dnia zrobiliśmy 600 km. Ponad sześć godzin w trasie, dla jednej godziny w Muzeum. Pytanie czy było to tego warte? Na pewno było, chociaż bardziej zapamiętałem niekończące się drogi.
Nasz ostatni dzień w Santa Fe spędziliśmy na wycieczce do Albuquerque, a konkretnie do Petroglyph National Monument. Był to pomysł Janka, zafascynowanego tego typu rzeczami. Ten park, a w zasadzie stepy pustynne okraszone wzgórzami z usypanych kamieni, na których przedstawione są znaki rzekomo narysowane przez starożytnych Indian, znajdował się na przedmieściach Albuquerque. Czy można w to wierzyć? Cóż, kwestia indywidualna. Na pewno, tego dnia temperatura ponownie była bliska plus 30 stopni, co w klimacie pustynnym tego „Parku” było naprawdę fascynujące. Przechadzaliśmy się tylko oznaczonymi ścieżkami, poza które nie można było schodzić z uwagi na występujące niebezpieczeństwa w postaci dzikich zwierząt. Być może bardziej chodziło o chowające się węże czy pająki. Wiem tylko tyle, że gdzieś na wzgórzu poza szlakiem w niedalekiej odległości widziałem dzikie zwierzę przypominające ni to wilka ni to szakala. Potem jeszcze dwukrotnie coś mniejszego przebiegło przez szlak, ale nie sposób było określić co to za gatunek zwierzęcia. Trzeba było pilnować się szlaku, bo w późniejszym etapie był dość słabo oznaczony. Szło się głównie po grząskim piasku, więc co dla niektórych była to ciężka wycieczka. Natomiast widoki były wspaniałe. Znajdowaliśmy się nieco powyżej miasta, więc mogliśmy podziwiać prawdziwie stepowo-pustynne klimaty, z charakterystyczną ubogą roślinnością. W tle majaczące góry i bardziej odległe miasto.
W drodze do Albuquerque
Muzeum Petroglyph National Monument w Albuquerque i widoki rozpościerające się wokół
Bazylika w Albuquerque Plaza
Wracając do Albuquerque, odwiedziliśmy jedynie jego starą część, czyli Albuquerque Plaza, włócząc się po zawiłych alejkach pomiędzy ich kolorowymi sklepami. To właśnie w jednym z nich kupiłem małe sombrero, które wisi u nas w pokoju, również w jednym z nich spotkaliśmy pierwszą Polkę. Nie pamiętam już imienia tej kobiety, ale pracowała w sklepie, malowała obrazy i pochodziła z Wrocławia. Wyjechała do USA spontanicznie dwa miesiące temu, po to by teraz zmienić klimat i pomieszkać bliżej pustyni. Uwielbiam takich odważnych ludzi. Z tą przemiłą panią mamy zrobione pamiątkowe zdjęcie. Do Santa Fe dostaliśmy się tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Podróż około 80 km (tym razem na północ) zajęła nam niecałą godzinę.
Nie muszę mówić, że dojechaliśmy już po zapadnięciu zmroku. Mieliśmy bardzo krótką noc. Następnego dnia musieliśmy wstać już o 3:30. O 6:20 startował samolot do Memphis z przesiadką w Dallas, a my po drodze musieliśmy jeszcze zdać samochód. Tak więc przygoda ciągnęła nas na nowe tory. Minęliśmy półmetek.
Zgodnie z przewidywaniami wstaliśmy jeszcze wcześniej. Przed 4:00 byliśmy już na lotnisku. Klucze do samochodu zostawiliśmy w skrytce, gdyż wypożyczalnię otwierano dopiero po godzinie 8:00. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy nie mogliśmy odprawić bagaży. Byliśmy za wcześnie, a lotnisko po prostu było ... zamknięte. Co prawda mogliśmy wejść do środka (panował duży mróz!), ale korytarze i punkt odpraw były puste! Lotnisko otworzono dopiero godzinę później. W zasadzie pierwsi ludzie zaczęli pojawiać się przed 6:00, co mocno u mnie wzięło pod wątpliwość zasadność tak wczesnego wstawania. Nie było to przecież wielkie lotnisko, a tym bardziej nie międzynarodowe. Najwięcej ludzi przybyło tuż przed odlotem. Odprawa nie należała jednak do typowo standardowych. Byłem na tyle zmęczony, że nie wiedziałem co do mnie mówi pani-strażnik z wyraźnym meksykańskim akcentem. Cóż, znowu trzeba było zdjąć buty, paski, zegarki, torebki położyć na taśmie do prześwietleń, itp. Jankowi z kolei zaczęli grzebać w plecaku, ponieważ schował w nim podejrzaną dla nich zbyt dużą liczbę skolekcjonowanych magnesików. Ten incydent miał się jeszcze powtórzyć dwukrotnie. Niemniej koniec końców udało nam się wejść na pokład maleńkiego samolotu firmy American Airlines i wystartować o czasie. A lot ... cóż można byłoby powiedzieć o nim tyle, że po prostu się odbył.
Międzylądowanie w Dallas nie było już takie szalone jak w Phoenix. Mieliśmy ponad godzinę czasu, a trasa przejścia na właściwy terminal o wiele krótsza. Zresztą w Dallas mieliśmy przyjemność przejechać się wewnętrzną naziemną kolejką. Co najważniejsze wiedzieliśmy już dokładnie, na której stacji mamy wysiąść. Wszystko było doskonale skomunikowane, a każda stacja oznaczona była numerem właściwego terminala. Tak więc ze sporym zapasem czasu byliśmy gotowi do przesiadki w Dallas. Lecieliśmy do Memphis.
Lot z Santa Fe do Dallas
Lotnisko w Dallas
Opuszczamy Dallas i lecimy do Memphis
Zbliżamy się do Memphis i lądujemy
Był to nasz piąty i przedostatni lot podczas naszej tegorocznej podróży po USA. Co to oznaczało dla Gosi – tylko ona sama wie. Gosia bardzo boi się lotów, tak samo jak ja nie cierpię samochodów ze względu na swoją chorobę lokomocyjną. Obydwoje jednak daliśmy radę. Adrenalina i wrażenia przeżywania tego, co nowe przykrywały wszelkie niedogodności i złe myśli. Lot do Memphis był bardzo krótki. Mimo małej powierzchni samolotu, nie był on kompletnie zapełniony. Dlatego nie mając miejsca przypisanego przy oknie, przesiadłem się w trakcie lotu na wolne. I w takich pozycjach dotrwaliśmy do celu. Widziałem wijącą się rzekę Missisipi. Była ogromna i sięgała aż po horyzont. Miałem nadzieję, że zobaczę Graceland z góry, zważywszy na fakt, że znajduje się blisko lotniska. Ale niestety, lądowaliśmy w Memphis od zupełnie innej strony. Bardziej z południa niż z północy. Dlatego widziałem jedynie, chociaż byłem bardzo podekscytowany istnieniem tego budynku, Memphis Coliseum (tuż obok stadionu bejsbolowego), czyli halę, w której Elvis Presley dał w latach 1974 – 1976 aż 7 koncertów. Nie sposób było nie zaliczyć tego miejsca. Wiedziałem, że jak tylko tu wrócę, zwiedzanie Memphis zacznę od Coliseum.
Po wylądowaniu i standardowej procedurze odbioru bagaży, a następnie bardziej skomplikowanej i dłuższej wynajmu samochodu, wyruszyliśmy w bardzo męczącą drogę do Nashville. To był bardzo zawiły dzień, a miał jeszcze chwilę trwać.
Nie spaliśmy już od kilkunastu godzin, kiedy wsiadaliśmy do samochodu. Sam wyjazd z okolic lotniska zajął nam dobrą chwilę. Lotnisko w Memphis załadowane samolotami Fedex-u aż po brzegi jest największym lotniskiem towarowym na świecie. Faktycznie długo nam zajęło samo wydostanie się z budynku, nie mówiąc już o dojściu do podziemnych garaży, w których znajdował się punkt wynajmu aut.
Droga do Nashville czyli popularna stanowa „40” miała zupełnie inny klimat. Tym razem zamiast pustyń były lasy, panował dużo większy ruch, należało być bardzo skupionym i uważać na ciężarówki. W Tennessee panowała już zupełnie inna kultura jazdy. Było bardziej niebezpiecznie, samochody jechały szybko. Sporo było również mijanek, nierzadko ciężarówki samowolnie wjeżdżały na pas spychając siłą perswazji nasze auto na drugi. W połowie drogi przecięliśmy rzekę Tennessee. Zaczęło padać. Ściemniało się. Było już dużo chłodniej i bardziej paskudnie niż ostatnio. W zasadzie był to pierwszy deszczowy dzień naszego pobytu. Do Nashville wjechaliśmy już w całkowitych ciemnościach. Miasto było pięknie oświetlone, ale bardziej zakorkowane niż Los Angeles. Ponieważ nasz hotel znajdował się tradycyjnie na obrzeżach miasta, bliżej lotniska i wielkiego jeziora, musieliśmy przejechać przez Centrum Miasta. Stanęliśmy więc w korkach, które jak się później okazało były nieodłącznym atrybutem tego miejsca. Mieliśmy też mały problem z GPS-sem, dlatego zgubiliśmy drogę. Zawracając musieliśmy stać w korkach drugi raz. Dziwiłem się jak to możliwe, że przez miasto przechodzi tyle dróg, autostrad i obwodnic, a nikt nie potrafi poradzić sobie z ich udrożnieniem.
Naszym kolejnym wynajętym samochodem jedziemy z Memphis do Nashville, a potem do naszego hotelu
Do hotelu dojechaliśmy przed godziną 18:00. Znajdował się tuż przy zjeździe z międzystanowej "65". Okolicy nie zdążyłem poznać, ale skoro brakowało chodników by przejść na drugą stronę ulicy, to mocno zniechęcało do spacerów. Niemniej cieszyliśmy się, że dzień dobiegał końca. Byliśmy od 15 godzin na nogach, po dwóch lotach samolotem i przejechanych prawie 300 kilometrach. Nie muszę mówić, że wszyscy szybko zasnęliśmy. Zanim jednak zakończę ten dzień, kilka słów o hotelu. Był to ten z gatunku ‘by Wyndham’, a zatem gorszej jakości i z marnym śniadaniem (miałem już o tym nie wspominać). Hotele firmy ‘Wyndham’ ciągnęły się za nami w zasadzie od Las Vegas. Ten, był bardzo podobny do hoteliku z Santa Fe. Pokoje wręcz identyczne i tak samo wciągające zimno. Drzwi z pokoju nie były otwierane na korytarz jak choćby w Las Vegas, tylko od razu na zewnątrz. Jedyna różnica była taka, że mieszkaliśmy na pierwszym piętrze.
Nashville, stolica muzyki country, przywitała nas rzęsistym deszczem i przejmującym chłodem. Ponieważ tego dnia obchodziłem swoje 40-te urodziny moim marzeniem było wyciągnąć z tego miasta to, co najlepsze. A tym miejscem było RCA Studio B, w którym to Elvis Presley w latach 1957 – 1971 nagrał większość swoich najlepszych przebojów. Studio zamknęli dopiero w 1977 roku, dzień po śmierci Elvisa, chociaż uwierzcie, był to całkowity zbieg okoliczności. Niestety ponownie wjechaliśmy w korki. Do samego Studio B dojechaliśmy prawie po godzinie. Deszcz również nie ułatwiał nam zadania. Zaparkowaliśmy na tym samym parkingu, na którym (na zdjęciach) jest widoczny Elvis wychodzący z samochodu w czerwcu 1970 roku. Z samego faktu, że podróżował z Memphis do Nashville stanową „40”, jak i my, robiło nam się ciepło na sercach, lecz szybko wróciliśmy do chłodnej rzeczywistości. Studio RCA B było końcowym etapem wycieczkowego tournee, które miało miejsce 5 km dalej w Muzeum Muzyki Country.
Eksponaty związane z Elvisem w Country Music Hall of Fame and Museum w Nashville
Jednym słowem, musieliśmy pojechać samochodem do Down-Town, znaleźć miejsce parkingowe (po raz drugi), kupić łączony bilet za 40 dolarów, zwiedzić Muzeum Muzyki Country i dopiero zapakować się w tzw. ‘Shutter Bus’ (wahadłowy Bus), który mógł nas zawieźć do celu. Trochę zwątpiłem, ale ponieważ były moje urodziny, nie mogliśmy się poddać. Jak napisałem, tak uczyniliśmy. Spory problem był z parkowaniem, ale dzięki pomocy innego kierowcy, zostaliśmy skierowani na właściwy parking. Ten, na którym pierwotnie się zatrzymaliśmy, nie był właściwym miejscem i samochód nasz mógł zostać odholowany. Koniec języka za przewodnika*. A wszystko w zimnie i padającym deszczu. Mając już bilet w ręku i perspektywę dwóch godzin do przyjazdu busa, postanowiliśmy zwiedzić Muzeum Muzyki Country.
* To przysłowie, które znaczy ni mniej ni więcej: jak się nie zapytasz, to sobie nie poradzisz.
Był to olbrzymi kompleks. Wpierw zwiedzaliśmy sklepy z płytami (w nich zakupiłem najnowszy album Willie Nelsona pt. „Riding me back Home”). Następnie sklepy z ubraniami, a dopiero przy końcu wjechaliśmy windą do góry. Powiem szczerze, że muzeum przypadło mi do gustu. Liczyło dwa poziomy i było bardzo przestrzenne. Oprócz strojów, zdjęć odręcznie pisanych tekstów piosenek, a także samochodów, była również możliwość odsłuchania wielu utworów country w pierwotnych aranżacjach, jak i w wersji artystów, którzy nagrywali dany utwór później. I tym sposobem posłuchałem w wykonaniu Elvisa Presley’a „Loving Arms”. Absolutne arcydzieło. Widziałem odręcznie napisany tekst piosenki „Help me make it throught the night” Krissa Kristofersona. Podziwiałem artystów tych zamierzchłych od Hanka Williamsa poprzez Waylona Jenningsa, Johhnego Casha, aż po współczesnych Dolly Parton czy Taylor Swift. Podziwiałem samochód z filmu „Mistrz Kierownicy Ucieka 2” – czyli legendarnego Pontiaca. Oglądałem urywki dawnych telewizyjnych programów z muzyką country. Jeśli chodzi o wątek z Elvisem Presley’em w roli głównej, dostrzegłem jego marynarkę z jednego z programów telewizyjnych z 1956 roku, a także jego białego Lincolna z połowy lat 60-tych w środku wysadzanego złotem. Wychodząc, nie sposób było przejść obojętnie obok ściany z setkami złotych płyt tych wybitnych artystów.
RCA Studio B w Nashville - Shuttle Bus i tablica pamiątkowa oraz wnętrze Studia B ze sprzętem i reżyserką, z niebieskim krzyżykiem na posadce, w miejscu gdzie stał Elvis
Dwie godziny minęły bardzo szybko. W strugach deszczu wsiedliśmy do długo oczekiwanego Shuttle Busa [red. autobus wahadłowy], który zawiózł nas do Studia B. Po drodze przemiła czarnoskóra przewodniczka o dźwięcznym imieniu Brenda, opowiadała nam o historii tego Studia, a w zasadzie mówiła wyłącznie o Elvisie. Pomimo tak wielu artystów przewijających się przez to legendarne miejsce, Elvis był największym. Po raz pierwszy od wielu lat usłyszałem od jednej osoby tyle ciepłych słów o największym artyście wszech czasów. Poprzez całą podróż (włącznie z pobytem w Studio B), Brenda wyrażała się o nim niezwykle miło. Studio było niewielkim budynkiem. W zasadzie przeszliśmy przez dwie sale. Wpierw wizytowaliśmy przedsionek, na którego ścianach widniały zdjęcia największych artystów lat istnienia studia. Na osobnej ścianie była lista albumów i utworów, nagranych w tym miejscu przez Elvisa Presley’a. Nie mam więcej pytań jeśli chodzi o takie wyróżnienie. Z przedsionka weszliśmy do Studia D, a na końcu do największego nieczynnego już Studia B. Wszystko zostało zachowane w należytym stanie. Nawet podłoga z czarno-białych kafelek. Zauważyliśmy, że dokładnie oznaczono miejsce, w którym stał Elvis. Wszystkie instrumenty były rozstawione tak jak wtedy. Pianino, perkusja, mikrofony. I za szybą olbrzymia reżyserka. To wszystko. Na zakończenie Brenda opowiadała jak Elvis nagrywał "Are you lonesome tonight". Kazał zgasić światła, by oddać klimat tej piosence. I teraz zrobiła to samo.
Tą piękną balladę z 1960 roku tak samo słuchaliśmy, będąc w całkowitych ciemnościach. Janek się popłakał. Wychodząc z tego studia, czułem jak mała cząstka mnie na zawsze zostaje w tym miejscu. Ponownie w strugach deszczu wróciliśmy do Muzeum Muzyki Country, a następnie nie mając już sił i możliwości by zwiedzać Down-Town, wróciliśmy (po raz trzeci w ciągu półtora dnia) w korkach do hotelu. Było wiadomo, że wszyscy mają dość tego miasta. Cóż, znowu można było postawić pytanie o sens pobytu. Nie sposób było być wszędzie. Gdyby zostać w Nashville tydzień, udałoby się zwiedzić wszystko i móc wziąć dużo większy i lepszy hotel w centrum Miasta. Niestety Nashville było i pozostaje bardzo drogie.
Drugiego pełnego dnia pobytu postanowiliśmy wyruszyć w drugą stronę miasta, a w zasadzie na jego przedmieścia z zamiarem obejrzenia legendarnej Grand Ole Opry. Po niezbyt obfitym śniadaniu, wyruszyliśmy w drogę. Tym razem z racji wczesnych godzin przedpołudniowych, drogi okazały się bardziej łaskawe. Dotarliśmy na teren wielkiego kompleksu handlowego, w którego centrum znajdował się najbardziej interesujący nas budynek. W zasadzie, gdyby nie mapa głównych „punktów” znajdujących się na terenie tego wielkiego kompleksu, mielibyśmy spory problem w jego odnalezieniu. Niestety, zginął gdzieś w tym całym świecie rozrywki. Bo prócz Grand Ole Opry mieliśmy jeszcze mnóstwo sklepów ubraniowych, galerii handlowych, oczywiście knajp, łącznie z przepięknym Akwarium (wraz z podwodną restauracją z pływającymi w ścianach rybami i nawet nurkiem!), muzeum figur woskowych (udało mi się zrobić za darmo zdjęcie z figurą Johhnego Casha i Taylor Swift) i wiele, wiele innych. A wszystko na tle olbrzymich parkingów dla samochodów, autobusów i niezliczonych wycieczek.
Malownicze widoki z tęczą o poranku niedaleko naszego hotelu w Nashville
Aquarium w Nashville i wodna restauracja wewnątrz
Madame Tussauds Wax Museum w Nashville. Elvis jest tam przedstawiony w słynnej sesji Million Dollar Quartet, wraz z pozostałą trójką: Johnny Cash, Carl Perkins i Jerry Lee Lewis
Grand Ole Opry w Nashville
Dostrzegałem sporo autobusów z podobiznami gwiazd country (zapewne wycieczkowe). Sama Grand Ole Opry w porównaniu z całym kompleksem była chyba najmniejszym budynkiem. Wchodziło się na plac koło dwóch wielkich kolorowych gitar. Alejki przyozdobione były zdjęciami muzyków country, zapewne aktualnie tu występujących. Rozpoznałem wiecznie młodą Dolly Parton, która kończyła w tym roku 73 lata. Niestety sam budynek był zamknięty z uwagi na przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Nie kryłem rozczarowania. Wiedziałem, że Amerykanie mają bzika na punkcie Świąt, ale mieliśmy 8 listopada, ponad 1,5 miesiąca do szaleństwa, a oni akurat w ten jeden dzień postanowili zamknąć budynek. Zresztą ceny były szokująco wysokie. O ile mnie pamięć nie myli, minimalną było 60 dolarów od osoby. Można było zwiedzać garderoby sceniczne, ale również i całą halę. Wszedłem do znajdującego się obok sklepu z pamiątkami. Pośród koszuli, spodni i butów, pięknie prezentowały się kapelusze kowbojskie. 150 dolarów za sztukę pozwoliło mi tylko przymierzyć go do zdjęcia. Kupiłem za to harmonijkę ustną i postanowiłem, że będę się uczył na niej grać.
Ponieważ dziewczyny poszły do galerii handlowych, postanowiłem z Jankiem udać się do największego hotelu na świecie mieszczącego się na terenie kompleksu. Gaylord Hotel liczył prawdopodobnie około 3000 pokoi z ceną 1000 zł za dobę od osoby (po przeliczeniu na złote). I chociaż nie wyglądał z zewnątrz tak okazale, wewnątrz przerósł moje największe wyobrażenia. To nie był hotel. To było niekończące się miasteczko z wewnątrz zadaszonym nazwijmy to „patio” ciągnącym się na różnych poziomach. Niby było się na zewnątrz, a jednak wewnątrz, jak w szklarni. Z sympatyczną temperaturą pokojową, fontannami, kanałami wodnymi, mostkami, balkonami na wzór z Nowego Orleanu i sklepami ze wszystkim, co można było sobie wyobrazić. Oczywiście prym wiodły sklepy z pamiątkami, dostrzegałem mnóstwo książek o Dolly Parton, Waylonie Jenningsie czy Johnym Cash’u. Zdawało się, że wewnętrzny świat tego hotelu nie ma końca. Balkony pokojów były wystawione do wewnątrz miasteczka, a poziomów pokojów było kilka. Również i sal konferencyjnych. Samego zwiedzania było na pół dnia. Kiedy wychodziłem na rześkie powietrze, odetchnąłem z ulgą. Ale nie z tego powodu, że dzięki Bogu to już koniec, tylko odczuwałem różnicę pomiędzy dwoma światami. Przebywając tam dłużej niż doba, naprawdę mógłbym potrafić zapomnieć o tym świecie z zewnątrz. Wyjeżdżaliśmy z hotelu pełni wrażeń, aczkolwiek nikt z nas nie miał już ochoty jechać do centrum miasta. Kiedy wieczorem dowiedziałem się, że nigdy tu Elvisa nie było (był na przesłuchaniu w Ryan Auditorium znajdującym się bliżej Muzeum Muzyki Country), przez moment byłem wściekły, ale z drugiej strony skoro Elvis tu nigdy nie wystąpił i nie był doceniany, nie mogło mieć to dla mnie żadnego znaczenia. Żałowałem Down-Town, ale pogoda i okoliczności nie pozwoliły by je na spokojnie zwiedzić. Kładąc się spać, miałem prawo myśleć, że będzie to pierwsza noc od niepamiętnych czasów, którą normalnie prześpię.
Gaylord Hotel w Nashville wraz z całym kompleksem pod szkłem
Poranek 9 listopada zaczął się spokojnie. Tuż przed 11:00 wymeldowaliśmy się z hotelu i udaliśmy się stanową „40” w kierunku Memphis. Będąc jeszcze w Santa Fe postanowiliśmy zmienić lokalizację hotelu w Memphis, mając ostatni dzień na bezpłatne odwołanie rezerwacji. Econolodge Hotel leżał w nieciekawej dzielnicy, dlatego w trybie ekspresowym zmieniliśmy lokalizację na „Travelodge”. Za hotelem tym przemawiał fakt, że był już Gosi i Jankowi znany (byli tu 2 lata temu), a także leżał bardzo blisko Graceland (około 2 km). I tym się kierowaliśmy. Podróż była z kategorii tych dłuższych, ale wiedzieliśmy, że jest już ostatnią. Dlatego nie spiesząc się, pozwalaliśmy wyprzedzać się szalonym ciężarówkom. Tym razem nie było żadnych korków, aczkolwiek mieliśmy świeżo w pamięci kilkudziesięciokilometrową kolejkę sprzed dwóch dni, kiedy jechaliśmy w przeciwną stronę, do Nashville. Pogoda pozwalała jednak na spokojną jazdę. Świeciło słońce, a prognozy na pierwsze dwa dni w Memphis były bardzo optymistyczne (po około plus 18 – 20 stopni).
Do hotelu bez większych problemów dojechaliśmy po godzinie 14:30. Znajdował się dwie przecznice od słynnej Elvis Presley Boulevard. Hotelik miał w sobie ducha Elvisa. Był tym z kategorii muzycznych. W recepcji w rogu stało pianino, był duży hol, mnóstwo zdjęć z Elvisem, jego obraz, a także wiecznie grający w rogu mały telewizorek, na którym non stop przewijał się Elvis (raz w swoich filmach, raz na swoich koncertach). Pokoje były w miarę komfortowe, aczkolwiek każdemu powoli już ta podróż „dawała w kość”. Zwłaszcza noclegi w hotelach. A w tym nie było za czysto. Moja żona potrafiła znaleźć dwa chodzące po ścianie karaluchy. Cóż, taki urok budżetowych hoteli. Na przyszłość pamiętajcie, unikajcie słowa „Wyndham”. Delikatnie mówiąc, nie oznacza ono wybitnych warunków. Na szczęście była siłownia, z której nawet raz skorzystałem.
Droga z Nashville do Memphis i nasz hotel Travelodge
Memphis Coliseum, tu występował Elvis
Park Overton i słynna muszla koncertowa, w której Elvis występował na samym początku swojej kariery
Jeśli chodzi o kończący się dzień, potrafiliśmy zebrać siły na krótką wycieczkę po północnych obrzeżach Memphis. Odwiedziliśmy trzy znaczące miejsca, które jako jedyne na naszej mapie fanów Elvisa pozostawały puste. Mowa o Memphis Coliseum, który odwiedziliśmy w dzisiejszym dniu jako pierwsze. Hala widowiskowa jest już dawno zamknięta, ale świadomość bycia na olbrzymim trawiastym przedpolu przed niegdyś miejscem koncertów Elvisa Presley’a dawała sporo satysfakcji.
Kolejnym punktem jaki odwiedziliśmy był Park Overton i słynna muszla koncertowa, w której Elvis występował na samym początku swojej kariery w lipcu 1954 roku na koncertach jeszcze niebiletowanych. Na mnie robiła piorunujące wrażenie. Nadal tu występują muzycy, a wieczorem w dobie koncertów oświetlona w kolorze tęczy jest naprawdę piękna. W Parku znajduje się również tabliczka upamiętniająca to miejsce. Jest na niej mowa również o Elvisie. Ostatnim miejscem, w które się zapuściliśmy tego dnia była High School, czyli Szkoła Wyższa (po naszemu będzie to tak jakby Technikum), do którego uczęszczał Elvis i które ukończył w 1953 roku. Nie muszę mówić, jak byłem szczęśliwy robiąc sobie zdjęcie na tle szkoły, a także przy drzewie na trawniku przed, pod którym zapewne i on siadał na przerwach, nieśmiałe brzdąkając na gitarze i śpiewając. Nie była to bezpieczna dzielnica. Wokół było pełno gorszej jakości pojedynczych drewnianych domków. Dzielnica była w większości zamieszkana przez czarnoskórych. Opustoszałe ulice przy zmroku nie napawały optymizmem, dlatego po skończeniu swoich powinności szybko wydostaliśmy się na główną „55”, a potem w kierunku hotelu.
Jazda estakadami Memphis przy zachodzie słońca mimo zmęczenia była niezapomnianą. A skoro byliśmy już pod hotelem postanowiliśmy zrobić tego wieczoru jeszcze kilka kilometrów więcej i zobaczyć Graceland wraz z bramą muzyczną w świetle reflektorów. I kolejny raz znalazłem się w Memphis w całkowicie nowych dla mnie okolicznościach. Cała nasza czwórka zaparkowała samochód na wysepce przeznaczonej zapewne do tymczasowego postoju dla turystów, by móc podziwiać oświetlone Graceland. Wyglądało uroczo. Bardziej magicznie jak za dnia. Teraz już mogliśmy spokojnie wracać do hotelu. Przed nami był ostatni wielki akord podróży. Punkt kulminacyjny. Zwiedzanie Graceland. Lada chwila mieliśmy stać się jedynymi Polakami, którzy trzy razy byli w posiadłości Elvisa Presley’a.
Dawna Humes High School, którą Elvis ukończył w 1953 roku. W 1967 roku zlikwidowano liceum i pozostawiono tylko gimnazjum (działa do dziś), wtedy zmieniono nazwę na Humes Middle School
Przejazd do Graceland i widok posiadłości o zmroku
Poranek, 10 listopada. Po udanej nocy, byliśmy gotowi. Założyłem długo wożoną specjalnie na tą okoliczność koszulę. Ostatnie spojrzenie w lustro. Mogliśmy wychodzić. Tym razem samochód prowadziła Gosia. Zaparkowaliśmy po kilku minutach na bocznym parkingu (płatnym 10 dolarów za dobę) zaraz na tyłach muzeum samolotów, tuż przy Elvis Presley Boulevard. Na pierwszy rzut oka wszystko było takie samo jak dwa lata temu. Graceland, mur, Nowe Graceland (jak nazywam złośliwie Guest House at Graceland Hotel, wybudowany z inicjatywy Priscilli), muzeum samolotów i miasteczko Graceland. Wszystkie drogi prowadziły właśnie tam. W tym wielkim kompleksie czekaliśmy w kolejce po bilety. Czułem jednak, że jest odrobinę bardziej ubogo niż ostatnio. Jakoś mniej słychać było tego Elvisa, mniej ludzi, ale pomyślałem, że skoro jest to mój trzeci raz – to emocje nigdy nie będą takie same jak za pierwszym.
Kupiliśmy bilety. Były odrobinę droższe, co mnie wcale nie zdziwiło. Priscilla rządzi. Pakiet „Elvis Experience” po 61 dolarów za osobę. Zrezygnowałem z dodatkowych 5 dolarów za muzeum samolotów, gdyż zwiedziłem je za pierwszym razem w 2015 roku. Nasz pakiet obejmował to, co najważniejsze i to, co mnie interesowało, a przede wszystkim co było bezpośrednio związane z Królem – posiadłość Graceland, muzeum samochodów, kostiumy sceniczne, płyty oraz oczywiście, co naturalne, wszystkie sklepy z pamiątkami. Zdziwiłem się, że najdroższe bilety kosztowały po 174 dolarów. Nie mogłem się nadziwić, co wchodzi w tą różnicę 100 dolarów, jeśli to, co najważniejsze już zobaczyłem? Zjem hamburgera a’la Elvis? Posłucham nieznanej piosenki? Na pewno nie. Zobaczę więcej strojów? Żeby tak było... Nie mam pojęcia. Wiedziałem tylko jedno, że to samo uczucie już nie wróci. Chociaż nie to było najgorsze. Gdy jednak zobaczyłem, że w pakiecie dla dzieci jest jakaś wystawa dinozaurów, to się po prostu załamałem. Duchowo w tym momencie to miejsce straciło bardzo wiele. Dam głowę że w tych 100 dolarach nie będzie niczego, co prawdziwy fan by chciał zobaczyć czy usłyszeć.
Przed wejściem do wahadłowego busa, którym po raz trzeci w życiu wjeżdżaliśmy przez bramy Graceland, dano nam wysłuchać film. Wiedziałem na co się piszę. Będzie to Elvis w pigułce – dosłownie w pięć minut - żywa reklama człowieka, którego już nie ma. Niestety i tu się Graceland nie popisało. Podkładem muzycznym były miksy piosenek z płyty „VIVA ELVIS”, a nie utwory, które pokochaliśmy. Cały przekrój filmów również kończył się na programie „Aloha from Hawaii”, a więc na materiałach bardzo dobrze nam znanych i do znudzenia powielanych. Ponieważ bardzo wiele nagrań (w co nie wątpię) jest nadal schowanych w piwnicach Graceland (zapewne w wielkim nieładzie), podnoszę teraz pytanie, w którą stronę zmierza przemysł Elvisa? Sądzę, że nie upłynie dużo czasu kiedy ten rynek w końcu się załamie. Jeśli nadal nic nowego nie będzie wydawane, a tylko powielane i to w remiksach, jeśli przemysł Elvisa nadal będzie ukierunkowany na gadżety, a nie na to co najważniejsze, czyli na muzykę, wieszczę jego wielki i szybki upadek.
Zajezdnia busików przewożących zwiedzających na drugą stronę do posiadłości Graceland
Graceland - jadalnia i pokój dzienny połączony z pokojem muzycznym (gdzie od niedawna znów stanął biały fortepian)
Graceland - sławny pokój dżungla, gdzie Elvis nagrywał po raz ostatni
Graceland - pokój telewizyjny z trzema odbiornikami, barkiem, szafą grającą i gramofonem
Graceland - pokój bilardowy
Graceland - budynek Racquetball
Owszem dla mnie to jest fascynujące, że kolejne pokolenia słuchają Króla rock’n’rolla i że rynek jest nastawiony na tych najbardziej 'potrzebujących' [red. nastawionych na dany asortyment pamiątek]. Nie można iść na łatwiznę, na przykład skoro kubek i długopis się bardziej sprzeda, a płyta nie, to lepiej nie wystawiać na półkach żadnych płyt. Po wejściu do busa byłem zniesmaczony. Minąłem rzekomo „obowiązkowe” robienie zdjęć na tle Graceland (po 25 dolarów sztuka). Sam sobie zrobiłem parę minut później. O dziwo nie było dużo tłumów, ale w zasadzie wszyscy przechodzili bardzo szybko. Podjeżdżał następny busik, kolejna ‘kupka’ ludzi i koło się zamykało. Tak się kręci interes.
W Graceland nic się nie zmieniło. Przedsionek, jadalnia, pokój reprezentacyjny (salon), następnie pokój matki, łazienka. Szliśmy dalej. Minęliśmy schody prowadzące na górę (zamknięte dla zwiedzających z uwagi na szacunek do miejsca, w którym zmarł Elvis), a potem zeszliśmy na dół do kuchni, żółtego pokoju z lustrami i trzema telewizorami, do pokoju ze stołem bilardowym i w końcu do Jungle Room. To tam nagrywał swoje ostatnie piosenki za życia. Do Jungle Room przerobionego w 1976 roku w dźwiękoszczelne studio nagrań na potrzeby najnowszego albumu, schodził zielonymi schodkami bezpośrednio ze swojego pokoju. Następnie wychodziło się już na zewnątrz. To wszystko. Całe Graceland. Tak naprawdę nie była to aż tak wielka posiadłość, choć na mnie nadal robi niesamowite wrażenie.
42 lata po śmierci Elvisa. Spojrzałem na rancho. Dwa konie stały gotowe do galopu. Obok miejsce, które było biurem jego ojca. Po przejściu na drugą stronę wchodziło się w długie korytarze, do pokoju jego trofeów, zdjęć, prywatnych rzeczy. Puszczane były stare prywatne filmy. Zauważyłem, że do galerii zdjęć dodali najnowsze Priscilli ze swoimi dziećmi, a także Lisy Marie również z synem (Elvisa wnukiem). Kiedy wychodziło się z korytarza na drugą stronę na zewnątrz, nasze oczy kierowały się na jego słynny basen i na znajdujący się ogród medytacji. To tu znajdują się groby Elvisa, jego ojca, matki, babki oraz symboliczny grób jego zmarłego brata bliźniaka Jessego. Dodano także nagrobek z oznaczeniem żydowskim jego matki Gladys, odkryty w archiwach Graceland, bodajże w 2018 roku. Na grobie Elvisa złożyliśmy nasz wspólny prezent. Jak wspomniałem wcześniej mieliśmy podczas swojej podróży przygotowane specjalnie na ten cel granatowe czapeczki z napisem „From Poland to Elvis 2019” wraz z naszymi imionami, tj. "Claudia, Małgosia, Krzysiek i Janek". Każdy z nas miał taką czapkę. Piątą taką samą położyliśmy na grobie Elvisa. Tym samym złożyliśmy mu taki piękny symboliczny hołd. Po krótkiej chwili zadumy wróciliśmy busem do punktu wyjścia.
Graceland - basen. Mijając go dochodzimy do Ogrodu Medytacji (Meditation Garden)
Nagrobek Gladys (matki Elvisa) z cmentarza Forest Hill, który od czasu przeniesienia grobów do Graceland był przechowywany w magazynach archiwów. 14 sierpnia 2018 roku został przeniesiony do Ogrodu Medytacji i udostępniony zwiedzającym
Graceland - grób Elvisa w Ogrodzie Medytacji, na którym złożyliśmy granatową czapkę z daszkiem z żółtym napisem „From Poland to Elvis; Claudia, Małgosia, Krzysiek i Janek; 2019"
A tutaj ta czepeczka z bliska. Każdy z nas taką miał, a piątą położyliśmy na grobie Elvisa
Graceland - wybieg dla koni i schody przed wejściem do domu Elvisa
Nie było przemówień osoby prowadzącej wycieczkę, a jeśli były to tylko przed drzwiami Graceland - takie ogólnikowe, które może jeszcze słuchają najbardziej podstawowi fani, ale już nie ja. Nie ma już ducha Elvisa. A jeśli jest, to jest go coraz mniej. Nie brałem ze sobą żadnych audiobooków. Historię znam na pamięć. Tą prawdziwą, nie tą zakłamaną nastawioną na ilość, a nie jakość. Ale Graceland stawał się już historią. Pozostało jeszcze zwiedzić właściwą część miasteczka.
Do zwiedzenia mieliśmy kilkanaście pomieszczeń poprzedzielanych sklepami z pamiątkami. Na początek muzeum samochodów, następnie muzeum motorów oraz jego prywatnych archiwów z okresu wojska. Mogłem podziwiać jego słynny żołnierski mundur, ale było też wiele mniejszych pamiątek ułożonych i ładnie posegregowanych w szklanych wystawach. Pod nimi leżały te same białe niezidentyfikowane pudła. Przez chwilę zastanawiałem się nad celowością wystawiania czegoś, czego nie mogę zdefiniować. We wszystkich pokojach panowała lekka ciemnia, którą agresywnie przecinały jaskrawe reflektory. Była dobra widoczność dla oczu, ale fatalna do robienia dobrej jakości zdjęć.
Gdzieś w połowie zwiedzania, pomiędzy muzeum samochodów a dalszą częścią miasteczka, przeszliśmy przez szereg sklepów. Tam w końcu mogłem kupić to na co czekałem. Przede wszystkim płyty muzyczne, książki oraz repliki jego odzieży i strojów. Zdziwiła mnie ich mała ilość. Potwierdziły się moje najgorsze scenariusze. Tego, co najcenniejsze dla prawdziwych fanów Elvisa było coraz mniej – a więc tego, co go określa: muzyki i stylu. Bolało mnie to bardzo, gdyż właśnie te dwa wymienione przeze mnie słowa ukształtowały mój charakter i miały wpływ na całe życie. Nie było replik koszul, spodni, ale udało mi się kupić upragnioną kurtkę sportową (jej replikę) noszoną przez jego ekipę podczas kręcenia programu „Elvis In Concert 1977”. Bardzo mi się podobała kurtka wzorowana na jego strojach scenicznych (motywy z tygrysem, ze słońcem), chociaż na nią nie było mnie już stać. Miałem już w rękach dziewięć płyt wydanych w ramach Follow That Dream (FTD) [red. tak oznaczane są wydawnictwa muzyczne i filmowe dla kolekcjonerów Elvisa], dzięki czemu licznik wydanych dolarów już dawno przekroczył magiczną barierę pół tysiąca. Jednak nie to było najważniejsze. Smuciło mnie, że chociaż zawsze coś nowego dla siebie potrafiłem znaleźć, płyt było coraz mniej (zarówno tych z oficjalnych wydań FTD, jak i albumów okolicznościowych). Tak samo sprawa miała się z książkami. Owszem, nadal były to ciekawe pozycje, o które dałbym się wielokrotnie pokroić, ale nie ukrywam, że nie czułem już pełni ekscytacji. Przemysł Elvisa jak i cały amerykański przemysł muzyczny zawsze powinien być otwarty dla prawdziwych kolekcjonerów. Rozumiem, że w dobie wszechogarniającego Internetu, jest ich coraz mniej, jednak to my trzymamy ten przemysł i nikt o prawdziwych kolekcjonerach nie powinien zapominać. Śmieszyły mnie butelki z winem, ostre sosy, fartuszki, dzbanuszki. Wszystko nabierało mocy, gdy pojawiał się na nich Elvis. Za dużo działało na wyobraźnię. Nie wytrzymałem. Musiałem wyjść.
Graceland - muzeum aut, motorów i innych pojazdów Elvisa (wózki, gokarty itp.)
Graceland - jedna ze ścian ze złotymi płytami Elvisa i złota korona, którą otrzymał od fanów
14 stycznia 1973 roku
Ostatnią godzinę w miasteczku poświęciłem na oglądanie jego złotych płyt i przede wszystkim jego scenicznej i prywatnej garderoby. I znowu doznałem szoku. Wystawionych było tylko 20 strojów Elvisa! To o ponad połowę mniej niż przed dwoma laty! Przechodziłem przez sekcje „Comeback Special” i „Aloha From Hawaii”. Zauważyłem koronę – nowy gadżet w muzeum, którą fani wręczyli Królowi podczas jego koncertu w Honolulu w 1973 roku. Sekcja filmowa to również bardziej wielkie ściany z podobiznami króla, chociaż w moich oczach puste (Amerykanie potrafią niczym zapełniać przestrzeń), niż wielka wystawa strojów – aczkolwiek z jednym nowym gadżetem – strojem kowboja z filmu „Charro”. Lecz nie to skupiało moją uwagę. Musiałem wrócić do jumpsuitów. Przechodziłem przez sekcję z lat 50-tych, zatrzymując się przez chwilę przy jego słynnym złotym dwuczęściowym scenicznym Gold Lame. A potem na nowo z niedowierzaniem jeszcze raz przeliczyłem kostiumy: Aloha, Sundial, Tiffany, Pyramind, Spectrum, White Herrigbone, Arabian, Second Arabian, Chain, Concha ... i kilka innych. Przyjrzałem się im dokładnie. Niektóre miały piękne peleryny, ale by zrobić dobre zdjęcie, nie miałem większych szans. Fatalne oświetlenie wyraźnie odbijało się od szyb. Mozolnie jedno po drugim, jednak wykonałem swoje zadanie.
Przeszedłem jeszcze przez ostatnie pomieszczenie poświęcone wpływowi Elvisa na innych artystów. To było już bardziej ogólne zwiedzanie. Widać było brak pomysłu na zagospodarowanie pomieszczeń. Dwa lata temu w jednej sali odwzorowano cyrk w Tupelo umieszczony w scenerii lat 40-tych. Niefortunny pomysł. A mogli przecież zapełnić tak wielkie sale pokaźną kolekcją strojów. Nie byłem do końca zadowolony. Bardziej zniesmaczony. Cudownie było to wszystko jeszcze raz przeżyć, ale boję się, że nikt nad tym całym bałaganem już nie panuje. Czary goryczy dodał „obiad” zjedzony co prawda w pięknym cadillacu, w restauracji „Glady’s Dinner”, znajdującej się w centralnej części placu miasteczka, w cenie 35 dolarów za dwa małe burgery z frytkami, nie mógł mnie już cieszyć. Dwa lata temu porcje były dużo większe. Do „Vernon Smokehouse” już nie wchodziliśmy.
Graceland - restauracja „Glady’s Dinner” i stół - cadillac
Miasteczko Graceland - sklepy z pamiątkami
Zanim wróciliśmy do naszego hotelu, postanowiliśmy jeszcze odwiedzić dwa outlety* z pamiątkami po Elvisie, znajdujące się zaledwie kilkadziesiąt metrów od miasteczka (po drugiej stronie Elvis Presley Boulevard). Tam też nie było już co wybierać. Książki nie były już tak przyciągające tematycznie, płyt Elvisa Presley’a było owszem sporo, ale większość widziałem nawet i w Empiku na Marszałkowskiej. Zatem grzecznie odwróciłem się na pięcie i wyszedłem. Miałem nadzieję, że w drugim dość pokaźnych rozmiarów sklepie z pamiątkami coś wreszcie kupię. Jednak i tu poza jedną płytą „A Legendary Performer – Volume 1” z 1973 roku, nie widziałem nic co mogło zapełnić mi jakiekolwiek luki [red. kolekcjonerskie]. Bardzo ładnie prezentowały się za to winyle. Podobne widziałem w następnym dniu w sklepach na Beale Street.
* Outlety, to nazwa towaru z kończących się serii produkcyjnych, posezonowych wyprzedaży lub zwrotów, zwykle w niższych cenach, a także sklepy z takimi towarami.
Po krótkim odpoczynku i obowiązkowej serii zdjęć przy muzycznej bramie (tym razem w dzień), odjechaliśmy do hotelu. Dzień zakończyliśmy wymarzoną przez wszystkich (poza moją żoną, która położyła się wcześniej spać) wieczorną eskapadą na Beale Street. Dzięki sympatycznemu czarnoskóremu kierowcy, udało nam się zaparkować na ulicy a nie na płatnych parkingach. Z tego, co się od niego dowiedzieliśmy, w weekendy można było stawiać samochody na przysłowiowych „krawężnikach”. Ten sympatyczny jegomość pokazał nam nawet, w których dokładnie miejscach mogliśmy to zrobić. Tak więc mieliśmy w kieszeni 15 dolarów. Idealna okazja na barowe szaleństwo. A Beale Street – ulica, na której rodziła się muzyka i która nigdy nie jest cicha, była pełna takich szaleństw. Przyciągała nas jej muzyka, słychać było bluesa już dobrą milę od centrum ulicy. Podążaliśmy za jej tonacją. I nagle ukazała się nam – w pełnej okazałości – pierwszy raz widziana po zapadnięciu zmroku – najpiękniejsza, najmroczniejsza, najbardziej przesiąknięta światłami i czarnym bluesem – ulica Beale Street – najpopularniejsza w całym Memphis.
Ciągnęła się z mrocznych zaułków aż po rzekę Missisipi, chociaż tak naprawdę, tylko niewielka jej część była prawdziwą mekką dla melomanów i wszelkiej maści turystów. To właśnie tu znajdowało się tysiące barów (głównie muzycznych), prześcigających się w bluesowym brzmieniu. Latem dawało to jeszcze lepszy efekt, kiedy muzycy grali na zewnątrz. Teraz było na to za zimno. Pośród setek kolorowych neonów wybijały się znacząco B.B. King Cafe, Hard Rock Cafe, Schwabbs, Lansky Brothers i wiele, wiele innych miejsc.
Memphis - Beale Street po zmroku
Włócząc się bardzo powoli pośród lekko podchmielonych Murzynów, szczęśliwych gawędziarzy, pogodnych turystów, czy innych ulicznych ‘wałęsaków’, co chwila zaglądaliśmy raz to do sklepów z pamiątkami, raz do barów. W jednym zainteresowałem swoim wyglądem jakąś młodą grupę ludzi. Było wesoło. Dla mnie to była norma. Niekończąca się przyjemność. Z kolei przy barze Janek rozmawiał z mającą polskie korzenie amerykańską turystką. Oczywiście wpisała się mu do pamiątkowej książki. Z perspektywy czasu, wydaje mi się, że była to najlepsza i najbardziej wartościowa rozmowa, jaką przeprowadziliśmy w języku angielskim – właśnie z tą sympatyczną kobietą. Przede wszystkim mieliśmy chyba dobry dzień z doborem angielskich słów, ale również fascynujący był przedmiot dyskusji, jakim były podróże i czy warto jeździć. W tle grała jakaś lokalna kapela, która powoli kończyła występ wydłużonym utworem "Hey Joe" z repertuaru Jimiego Hendrixa. Czułem się wspaniale.
Ze sklepów odwiedzonych tego wieczoru na pewno były to Lansky Brothers (miejsce, które Elvis odwiedzał najczęściej i zakupił w nim najwięcej ubrań) oraz Hard Rock Cafe. W sklepie Lansky Brothers nie było co prawda replik koszul Elvisa, ale była za to jego słynna kurtka z filmu „Speedway” oraz przepiękna złota marynarka (za jedyne 255 dolarów). Zrobiłem sobie w niej zdjęcie. Wycieczkę zakończyliśmy przy pomniku Króla na Elvis Presley Plaza. Następnie zawróciliśmy do samochodu. Do hotelu dotarliśmy około 21:00. Cóż, to był na pewno wyczerpujący dzień.
Memphis - sklep Lansky Brothers
Ostatni dzień pobytu w Memphis miał niestety przynieść zmianę pogody. Z ciepłych porannych 18 stopni z godziny na godzinę robiło się coraz chłodniej. Nie wróżyło to temu dniu najlepiej. Po wymeldowaniu się z hotelu, musieliśmy zdać samochód na lotnisku i zostawić gdzieś bagaże na dworcu. A ponieważ odległość pomiędzy dworcem, hotelem i lotniskiem była potrójnie spora, nie mieliśmy innego wyjścia jak się rozdzielić. Dlatego po przyjeździe na stację kolejową w Memphis, ja z Klaudią zostaliśmy sami z bagażami, natomiast Janek z Gosią postanowili zdać samochód na lotnisku, a następnie wrócić taksówką do nas. I tak też się stało. Kiedy odjechali, nadludzkim wysiłkiem udało nam się wtaszczyć wszystkie sześć (!) bagaży po schodach do właściwego pomieszczenia dworcowego.
Nie poznawaliśmy dworca, albowiem w przeciągu dwóch lat z pustych, obskurnych i niewykorzystanych miejsc przypominających bardziej noclegownię, zrobiło się piękne hotelowe lobby, będące częścią nowo wybudowanego przydworcowego hotelu Hilton. A sam hotel dość ładnie współgrał z dworcem, który ograniczył się do zaledwie jednej skromnej salki odpraw. Oczywiście nie skorzystaliśmy z niej. Ponieważ nikt nas z tej części nie wyrzucał, pozostałe 10 godzin cała nasza czwórka przesiedziała w ciepłych lożach obłożona gigantycznymi bagażami. Wyglądaliśmy jak rumuńscy koczownicy. Gosia i Janek przybyli po 13:00. Wymieniliśmy się teraz miejscami i na około trzy godziny opuściliśmy dworzec.
Memphis - dworzec z pięknym hotelowym lobby, będącym częścią nowo wybudowanego przydworcowego hotelu Hilton. Po lewej didżej umila nam oczekiwanie blusowymi nagraniami, a po prawej poczekalnia
Zanim dopadł nas zimny, a w zasadzie marznący deszcz, zwiedziłem po raz kolejny z Klaudią całą ulicę Beale Street. Na obiad udaliśmy się do Blue Cafe (a więc do miejsca, w którym stacjonowaliśmy również i 2 lata temu). W końcu udało mi się zjeść olbrzymią porcję wymarzonych żeberek. Uwierzcie, że zajmowała cały talerz. Memphis bardzo słynie z tych potraw, a pisząc o tym właśnie mi cieknie ślina na wspomnienie o moim najbardziej obfitym obiedzie życia. Że też musiałem na niego czekać dwa lata...
Ponieważ deszcz nie ustępował, zwiedzanie sklepów na Beale Street ograniczyliśmy do minimum. Wstąpiliśmy jeszcze do najstarszego sklepu w Memphis – Schwabb, do którego czasami zaglądał Elvis Presley. Następnie pospiesznym krokiem wróciliśmy na dworzec. Nie schodziliśmy już na brzeg rzeki Missisipi, gdyż to nie miało żadnego sensu. Z chwilą, gdy weszliśmy na teren ’hotelo-dworca’, nastało całkowite oberwanie chmury. Ostatnie godziny siedzieliśmy zasłuchani w muzykę blues.
Memphis - restauracja Blue Cafe na Beale Street i moja olbrzymia porcja żeberek
Nieoczekiwanie sala znajdująca się poniżej naszego lobby stała się centrum rozrywki. Dla gości otworzono barek, pojawił się didżej. Ponieważ jego biblioteka winyli sięgała aż do sufitu, co i rusz raczył nas bluesem – zarówno tym starszym jak i tym bardziej nowoczesnym. Na naszą prośbę puścił nam nawet "Let yourself go" Elvisa Presleya oraz jeden starszy kawałek Howlina Wolf’a. Zamówiłem drink o nazwie ‘Hurricane Elvis’. Mocny. Potem jeszcze kilka piw. I tak zleciał nam ten czas, krążący pomiędzy hotelowym lobby, dobrą muzyką, a peronową zawieruchą. W końcu godzinę przed odjazdem pociągu zdaliśmy swoje bagaże. Procedura pakowania, ważenia o dziwo była tak samo obowiązkowa jak na dworcach autobusowych i lotniskach. Szczerze, spotkałem się z tym pierwszy raz. Bagaż trzeba było nadać, a my posiadając jedynie mniejsze podręczne, tylko z nimi wsiadaliśmy do pociągu.
Olbrzymi nocny ‘Amtrak’ podjechał punktualnie około 22:20. Było przenikliwie zimno. Wiał wiatr i padał marznący, zacinający deszcz. Ale nie był to koniec niemiłych atrakcji. Po wejściu do naszego wagonu o numerze 5800 udaliśmy się wszyscy na piętro. Mieliśmy dwie dwuosobowe kabiny, znajdujące się naprzeciwko siebie. Obie nie miały zbyt wiele miejsca. Mieściły się w nich tylko po dwa łóżka i skrajnie mała luka na coś podręcznego. Nasz przedział nie był pościelony, więc musieliśmy 10 minut czekać na dyżurnego. Ale nie to było najgorsze. Na korytarzu włączona była zimna dmuchawa, która zaciągała powietrze do przedziałów. W przedziałach nie było cieplej. Również pracowała chłodna dmuchawa, którą nie sposób było przestawić na opcję grzania. Prawdopodobnie jej nie przewidzieli. Jedyne co udało nam się zrobić, to wyłączyć tą dmuchawę. Niemniej w nocy panował spory chłód. Byliśmy jednak tak zmęczeni, że nie mieliśmy już sił tłumaczyć wszystkim zebranym, że jest nam źle. Do okrycia był co prawda koc, ale nie dawał on komfortu ciepła. Dziwne, że potrafiłem rozebrać się do krótkich spodenek. Wszyscy pozostali spali w kurtkach. Cóż, każdy przeżywał swoją podróż po swojemu.
O 7:00 rano obudziło nas wezwanie na śniadanie. Do Chicago mieliśmy dojechać dopiero na godzinę 9:20 (była to ostatnia stacja pociągu), mimo tego na śniadanie można było schodzić jedynie w godzinach 6:00 – 7:30. Tak po części niewyspani spełniliśmy swoją powinność. Wszyscy byliśmy bardzo zmarznięci, dlatego widok śniegu za oknem nie był już dla naszych ciał i umysłów szokiem.
Niestety śniadanie było kolejnym rozczarowaniem. Kelnerzy podchodzący i przyjmujący zamówienia na ciepłą jajecznicę z boczkiem odeszli w zapomnienie. Zamiast tego trzeba było samemu zamówić w barze obowiązkowy zestaw (słabiutki cheeseburger), ponadto można było skorzystać ze skromnego stoliczka szwedzkiego, na którym do degustacji przewidziane były tylko owsianki. Nie skorzystałem. Zadowoliłem się rozgrzanym cheeseburgerem, który wyraźnie nie smakował Jankowi. Jego proste stwierdzenie „kurwa, to jest niedobre!”, było najlepszym podsumowaniem 11 godzin nocnej przejażdżki po torach.
Punktualnie o 9:20 pociąg o dźwięcznej nazwie „City of New Orleans” wjechał na stację Chicago. Zanim odnaleźliśmy nasze bagaże, musieliśmy wydostać się z tej obrzydliwej, betonowej i surowej hali. Po kilku minutach śledzenia wzrokiem strzałek z napisem „Baggage”, dotarliśmy do pokoju z taśmami, łudząco przypominającymi te z lotniska. Po chwili wyłoniły się nasze bagaże. Kiedy jednak wziąłem je w ręce były całe mokre. To już mnie dobiło. Parę godzin później rozpakowując je, musieliśmy suszyć większość ubrań. Jak do tego mogło dojść? Pomyślałem, że musiały mocno zmoknąć podczas oczekiwania w strugach deszczu na pociąg, a potem całą noc przebywały w nieocieplonych wagonowych lukach. Ot, idealne podsumowanie amerykańskiej kolei.
Chicago przywitało nas siarczystym zimnem z temperaturą dochodzącą do minus 15 stopni. Duch tropików już dawno się ulotnił, chociaż Los Angeles od Chicago dzieliło jedynie 2 tygodnie i 3000 kilometrów w linii prostej. Wyszliśmy przed budynek dworca na Canal Street i tam jak wszyscy oczekiwaliśmy w kolejce na co i rusz podjeżdżające taksówki. Wszystko było doskonale zorganizowane. Ciemnoskóry jegomość ubrany w czapkę rodem z Syberii, bardzo przejęty swoją rolą, sterował wszystkimi taksówkami, wybierając najwłaściwsze dla danej grupy ludzi. Nam przytrafiła się największa, z uwagi na obłędną ilość bagaży. Krótka pogawędka z taksówkarzem nie rozgrzała naszych umysłów. Rozmawialiśmy o pogodzie, a właściwie o pogodowej normie.
Chicago to wietrzne miasto anomalii, natomiast miesiąc listopad w ostatnich latach potrafił być bardzo mroźny. Chicago Gestaway Hostel położony był niedaleko jeziora Michigan i stacji metra Fullerton, w dość bogatej, cichej i wybudowanej w stylu angielskim dzielnicy Lincoln Park. Opadający śnieg z drzew na tle mosiężnych willi dawał piękny obraz tej okolicy. Po zameldowaniu się do wspólnego pokoju (po raz pierwszy dzieliliśmy jedno pomieszczenie wszyscy razem), udaliśmy się z Klaudią nad jezioro. Janek i Gosia pozostali w ciepłym hostelu. Z kolei my zdecydowaliśmy się na szaloną rundę wzdłuż brzegu jeziora aż do samego Down-Town. Stamtąd mieliśmy wrócić naziemną kolejką metra. Ta 15 kilometrowa pętla mocno nadwyrężyła nasze siły, chociaż bardzo się dotleniliśmy. Pomimo trzaskającego mrozu, słońce na tyle zachęcało na spacery, że głodni notorycznie pokonywanych kilometrów, szliśmy przed siebie.
Chicago - Gestaway Hostel
Chicago - nad jeziorem Michigan, 12 listopada 2019 roku
Chicago - nad jeziorem Michigan, 15 listopada 2019 roku
Lake Michigan było nie do poznania. Nad brzegiem nie było nikogo. Fale siłą wlewały się na plażę i przylegający do niej deptak. Wyglądało to zarówno przepięknie jak i przerażająco. Niekończące się jezioro na tle majaczących drapaczy chmur w centrum miasta w lśniącym słońcu wyglądało majestatycznie. Ale im dalej w głąb miasta, tym mróz doskwierał nam coraz bardziej. Budynki nie chroniły przed wiatrem, a ich cień tylko obniżał temperaturę. Przechadzka znaną już nam Michigan Avenue, a więc najbardziej reprezentatywną ulicą miasta, była z tą z kategorii ‘sztuka dla sztuki’. Nie przeznaczyliśmy dzisiejszego dnia na zakupy, jedynie na krótkie przystanki w celach ogrzania się. Dobra kawa i olbrzymie amerykańskie Donaty na chwilę postawiły nas na nogi.
Niemniej jednak z utęsknieniem czekaliśmy na dojście do stacji metra. Znaleźliśmy ją bez problemu. Cóż, muszę w tym miejscu powiedzieć, że jednym tu potrafiłem się nacieszyć, że jest daleko od Polski takie miejsce, w którym bez mapy jestem w stanie uznać je jak swoje. Zawsze wiedziałem gdzie iść. Ponadto, nic nie zmieniło się od lat. Czy oglądając „Kargula” z lat 70-tych, czy nawet nasze jeszcze świeże filmowe wspomnienia sprzed czterech czy dwóch lat, Chicago jakie było, takie jest. Po kilku problemach z zakupem biletów (jednorazowy dwugodzinny na wszystkie komunikacje kosztuje 3 dolary), weszliśmy na drewnianą platformę naziemnej kolejki metra. Mogliśmy jechać do celu zarówno purpurową jak i brązową linią. Akurat przyjechała ta druga. W lekko ogrzewanych wagonach obserwowaliśmy z góry przepiękną scenerię drapaczy chmur na czele z budynkiem Hancock, jak i szklanym wieżowcem Trump’a. Do hotelu dojechaliśmy już po zmroku. Ten intensywny dzień zakończyliśmy smakowitą kolacją we włoskim stylu (z uwagi na zimno, lokali szukaliśmy już tylko w promieniu kilkuset metrów od hotelu), po której dość szybko zasnęliśmy w jeszcze nie swoich łóżkach. Klaudia zasnęła pierwsza.
Kolejny dzień zaczął się od standardowego śniadania, którego nie było. Tym razem był to jednak tylko hostel, więc nie miałem wygórowanych żądań. Pomieszczenie kuchenne było dość spore i przypominało bardziej wspólną jadłodajnię w schronisku górskim aniżeli miejski hostel. W tym dniu ponownie się rozdzieliliśmy. Ponieważ Gosia i Janek nie mieli jeszcze sił stawiać czoła mrozom, postanowiliśmy z własnymi walizkami udać się do rodziny Klaudii, a konkretnie do od lat mieszkającej w dzielnicy Irving Park (na Henderson Street) cioci Bernadetty wraz z jej mężem Miliwojem.
Podróż na Irving Park z ciężkimi walizkami była jak droga przez mękę. Było jeszcze zimniej niż dzień wcześniej, a uczucie mrozu potęgował coraz silniejszy wiatr. Poza tym nie było słońca. Najpierw kilometr w lodowej brei do metra Fullerton. Następnie przesiadka w Down-Town (stacja State/Lake), z czerwonej linii na właściwą niebieską, która doprowadziła nas prosto na stację Logan Square. Po krótkich zakupach w wymarzonym outlecie GAP, wsiedliśmy w autobus linii 76, który na ostatnich 5 kilometrach swojej trasy miał ponad 20 przystanków.
Jechaliśmy długo, gdyż przystanki były bardzo krótkie, poza tym cały czas zatrzymywały nas światła. Przejażdżka Diversey Street nie była ostatnim akcentem dnia. Trzeba było jeszcze przejść prostopadle około 1,5 kilometra. Dopiero po przecięciu polskiej części ulicy Belmont po kilku minutach dotarliśmy do zacisznej Henderson Street. Tu nie było już słychać samochodów. Wystarczyło tylko znaleźć właściwy dom i mogliśmy po chwili z rodziną padać sobie w ramiona. Pewne rzeczy są niezmienne – pomyślałem cicho. Jestem trzeci raz w Chicago i zawsze do celu zawiozą mnie dwa te same autobusy. I zawsze domy na Henderson Street będą takie same. I takie same samochody. I taki sam dom cioci i panujące w nim zwyczaje. Ale przez moment stęskniłem się za tą częścią miasta. Za polskim Chicago. Za polskim jedzeniem. Za ciepłym łóżkiem. Za warsztatem malarskim dziadka Miliwoja. I za szaleństwem zakupowym cioci Beni. Dlatego również i ja zostałem z Klaudią na noc. Do swojej hotelowej ekipy dołączyłem dopiero dzień później (Klaudia już do końca pobytu mieszkała u cioci). Teraz mogłem delektować się po raz pierwszy od trzech tygodni dobrym wartościowym jedzeniem. Zanim się ściemniło, czysto sentymentalnie powłóczyłem się jeszcze po Belmont Street.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, wyspałem się. I czułem się jak w domu. Po obfitym śniadaniu (sam widok białego sera, wędliny i warzyw dodawał mi sił), zebrałem się i wróciłem autobusem linii 77 do hotelu. Przejażdżka kosztuje 2,5 dolara, którą to opłatę reguluje się u kierowcy wrzucając drobne do automatu lub kasuje czytnikiem nabyty wcześniej za 3 dolary bilet [red. czyli u kierowcy bilet jest tańszy o pół dolara]. Po drodze wstąpiłem do starego sklepu z winylami i płytami (jedynego w Chicago). O dziwo nabyłem znakomity podwójny album Elvisa za jedyne 5 dolarów. Gosia i Janek bardzo ucieszyli się na mój widok. Teraz już razem mogliśmy spędzić ostatni pełny dzień.
Chicago - pracownia i dom rodziny mojej żony
Chicago - na lewym zdjęciu widać wieżowiec Trump, a na prawym zatoczkę ze stanowiskami dla żaglówek (pustą o tej porze roku)
Pojechaliśmy metrem do Down-Town. I zaczęliśmy zwiedzać sklepy na głównej Michigan Avenue. To był zdecydowanie dzień dziewczyn. Klaudia z ciocią spędziła cały dzień w sieciach sklepów i butików, podobnie my prowadziliśmy Gosię do jej wymarzonej Victoria Secret. Nie muszę mówić, że zakupy okazały się bardzo udane. Mniej udana była natomiast przechadzka w drugą stronę. Staraliśmy się dotrzeć do ostatniego punktu naszej podróży – znaku początku drogi – słynnej „Route 66”.
Niestety mróz zelżał tylko nieznacznie. Przechodząc jednym z kilkunastu mostów nad rzeką Chicago, podziwiałem turystów przemieszczających się wodną taksówką. Rozejrzałem się wokoło. Drapacze chmur zapierały dech w piersiach. Z daleka mienił się srebrny wieżowiec TRUMP, obok niego najwyższy parking samochodowy na świecie (tzw. słynna ‘kukurydza’). Po przejściu olbrzymiego skrzyżowania bodajże nie czterech, a sześciu ulic, udaliśmy się w kierunku dalszej części bulwaru Michigan. Zaczynały się parki, widzieliśmy z daleka słynne zakrzywione lustra o dość nieregularnych kształtach. Wcześniej minęliśmy „House of Blues”, obok którego nie mogliśmy przejść obojętnie. Niemniej pogoda zniechęcała nas coraz bardziej. Nie mieliśmy sił do dalszego zwiedzania, nie mieliśmy sił do wstępowania do kolejnych knajp. Jeszcze tylko ten cholerny znak – pomyślałem. I w końcu odnalazł się nieopodal skrzyżowania Michigan Avenue i Adams Street. Stał w kącie, cały oklejony, niemal niezauważalny. A jednak dla nas był pewnym symbolem. Symbolem naszej długiej wycieczki, która kosztowała nas bardzo dużo sił, porównywalnych do tych traconych przez wytrawnych śmiałych piechurów na całej jej długości. Zaczynaliśmy w Los Angeles na jej końcu w Santa Monica Pier (molo), kończyliśmy w Chicago na jej początku. A więc historia zataczała pełne koło. Jeszcze tylko jazda nieogrzewanym tym razem wagonem metra (skąd my to znamy?) i po kilku chwilach byliśmy już w naszej hotelowej dzielnicy. Ostatni wieczór stanął pod znakiem dobrego whisky. O niepełnym wymiarze butelek równym 0,375 l.
Chicago - restauracja House of Blues oraz znak początku drogi "66"
Droga "Route 66", mająca swój początek w Chicago, a koniec w Los Angeles
Nasz ostatni dzień w Chicago był czysto organizacyjnym. Po porannej kawie, udałem się nad brzeg Jeziora Michigan, pożegnać się z nim na kolejne lata. Następnie taksówką dotarliśmy na Irving Park, do rodziny Klaudii na smaczny obiad. Wszyscy byli już gotowi. Te ostatnie godziny na Henderson Street minęły w spokojnej rodzinnej atmosferze. Na pewno Gosia i Janek poczuli to samo co ja wczoraj, jedząc po raz pierwszy od trzech tygodni normalne polskie dania. A potem trzeba było się powoli żegnać. Czas płynął niesamowicie szybko.
Z jednej strony żal mi było opuszczać rodzinę mojej żony, to miasto, jak i całe USA. Wiedziałem, że będzie mi brakować tego życia na walizkach i ciągłego podążania za czymś nowym, nieodkrytym i fascynującym. Jednak i zmęczenie dawało o sobie już znać. Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że ta szalona podróż do Stanów kosztowała nas wiele sił, a może nawet zbyt wiele. I może z perspektywy czasu wiele rzeczy zrobilibyśmy inaczej, lecz gdybyśmy tego nie przeżyli, nie mielibyśmy żadnych porównań. Należało pamiętać, że w podróży zawsze najważniejsze są przeżycia. Ten najistotniejszy ich smak, do którego będzie się wracać latami – jak do najpiękniejszego snu i do niekończących się dyskusji, które zawsze rodzą się z porównań.
Wracając do naszych ostatnich chwil na amerykańskiej ziemi, mieliśmy na zakończenie spore problemy z zamówieniem taksówki. Aż dziw bierze, że tak wielkie miasto nie potrafi sobie sprawnie poradzić z nadmiarem zamówień. Nie wspomnę już o tamtejszych polskich korporacjach. Wyobraźcie sobie, że taksówkę na wieczór najlepiej jest zamawiać rano (!) – my sami czekaliśmy ponad godzinę, żeby połączyć się z taksówkarzem, od którego szczęśliwie wzięliśmy wizytówkę naszego pierwszego dnia pobytu w tym mieście. Z kolei kolejną godzinę trzeba było czekać na jego przyjazd. Na szczęście na lotnisko dojechaliśmy jeszcze z dużym zapasem czasu. A potem tradycyjna odprawa, ważenie walizek, zdejmowanie butów, oczekiwanie na samolot i pierwsze oznaki tzw. „polskiego kociołka”.
Obawiałem się tego, że zderzenie z polską rzeczywistością będzie okrutne. Miałem mieszane uczucia, bo całkowicie o tym zapomniałem. Trzy tygodnie na pełnym luzie i uśmiechu, pod koniec na zmęczeniu, ale jednak ciągle tą podróż się przeżywało. Na szczęście zdecydowanie przeważyła czysta tęsknota za krajem. Oczywiście dostrzegałem różnicę w zachowaniach podczas stania w kolejce do samolotu, nie obce mi było to przeciskanie się w tłumie i powiedzenia typu „pan tu nie stał” ... ale tak naprawdę cieszyłem się w duchu, że słyszę już język polski. A 9 godzin później mogłem krzyknąć ... „ale mi dobrze!”. To była szczera radość.
Ostatnie godziny lotu były bardzo spokojne. Jeśli miałyby być to strzępy pamięci, to na pewno widziany tuż po starcie złoty obraz Chicago jak ze snu, obejrzany jeszcze raz w telewizorze „Once upon a time In Hollywood” (cudownie było zobaczyć Los Angeles pierwszy raz z innej perspektywy), wstające słońce i lądowanie w zachmurzonej Warszawie od północnej strony miasta. Zaś w międzyczasie był czas na krótki, lecz głęboki sen. A potem wypadki potoczyły się już bardzo szybko. O 13:45 punktualnie wylądowaliśmy na lotnisku imienia Fryderyka Chopina. Ostatnie przejście po bagaże, ostatnie wspólne zdjęcie i wzruszające pożegnanie. Były to szczere łzy.
Otóż moi mili, dla każdego z nas kończył się bardzo ważny etap w życiu. Mieliśmy za sobą bardzo wiele wspomnień, które jeszcze w tej chwili wypierają rzeczywistość. Są gdzieś schowane, pielęgnowane, lecz w niedługim czasie staną się wieczne. Jeżeli już nie są. Jeśli mógłbym podsumować naszą podróż, byłoby grzechem ująć to w zaledwie kilku zdaniach. Ale jeśli był wstęp musi być i zakończenie.
Doprawdy byliśmy wielkimi szczęściarzami mogąc znów się spotkać, po ponad dwóch latach kiedy to poznaliśmy się w głębokim Tupelo, utrzymać znajomość i pielęgnować ją w naszych sercach, a także realizując, bądź co bądź bardzo odważną tym razem wspólną podróż. Mogę śmiało powiedzieć, że przez żadną sekundę nie mieliśmy ani chwili zawahania, co do sensu tej wycieczki. Od początku był cel, były plany i były marzenia. Te większe i te mniejsze. Skoro było nas czterech, nasz plan nie mógł zamknąć się w kilku dniach i na kilku miejscach. Każdy chciał być w Memphis, Janek i Gosia w Santa Fe i okolicach, ja w Nashville, a Klaudia w Chicago. I co najważniejsze, to się udało! Udało się ujednolicić plan, zrealizować i mile go potem wspominać. Stworzyliśmy fantastyczną grupę, która doskonale się uzupełniała swoim doświadczeniem i szanowała własne wybory. Dzięki temu mogliśmy wspólnie zwiedzić 12 miast, pokonać ponad 7 000 km różnymi środkami lokomocji, przeżyć trzy strefy czasowe i wszystkie pory roku z rozpiętością skrajnych temperatur dochodzących do prawie 60 stopni.
Moi drodzy. My jako grupa uwierzyliśmy w marzenia, ale przede wszystkim uwierzyliśmy w siebie. Ktoś może powiedzieć, że dokonaliśmy niemożliwego. W zasadzie dla wielu stojących z boku, z całą pewnością tak to wyglądało. Jeśli spojrzeć na to pod kątem odwagi, to również nie można było zaprzeczyć. Rozpiętość wrażeń była ogromna! Kąpaliśmy się w tropikach Oceanu Spokojnego. Staliśmy z Elvisem na scenie w Showroom International w Las Vegas. Byliśmy nad rzeką Rio Grande. Zwiedziliśmy w Studio B słuchając „Are you lonesome tonight?”. Po raz trzeci odwiedziliśmy Graceland, tworząc nową historię turystycznej Polski, ale przede wszystkim składając niesamowity hołd na grobie Króla. Widzieliśmy chicagowskie drapacze chmur również po raz trzeci. Wracając jednak do tego niemożliwego... czy aby naprawdę? W naszych małych światach, które stały się teraz wielkimi nie istnieje pojęcie niemożliwe. Istnieje jedynie pojęcie niedosytów, które w naszym przypadku są równie piękne jak cały pełen podróży świat.
Otworzyłem oczy. Taksówka podjeżdżała pod nasz blok... Zarysy znanych nam ulic, sklepów, osiedla, a w końcu i naszego domu nabierały coraz wyraźniejszych kształtów. Cieszyłem się, że wracam do rzeczywistości i cieszyłem się, że nadal mogę marzyć i śnić.
Mapa USA z oznaczonymi miejscami (wyświetl w nowym oknie). Można ją powiększać i przesuwać - w tym celu należy umieścić wskaźnik myszy w ramce, przytrzymać lewy przycisk i przesuwać w dowolnym kierunku lub użyć pokrętła w celu jej powiększenia lub pomniejszenia
Niestety, nie miałam tak dużo czasu, aby przeczytać cały Twój post.
OdpowiedzUsuńPodziwiam takie zaangażowanie fanów Elvisa. Myślę, że Ty też byś z nimi poleciała.
Rozumiem, faktycznie godzina nie starczy. Pewnie, że tak, ale na razie moja sytuacja mi nie pozwala. Ja już mam cały plan. :) Najpierw sama, a potem na cały rok z wielką ekipą (dwóch fotografów, kierowca, dwie sekretarki do notatek) :)))) Moż ekeidys mi się uda. :)
UsuńJuż dawno miałam Ci podać link do artykułu o żonie Presleya. ale czynię to dopiero teraz:
Usuńhttps://plejada.pl/zdjecia-gwiazd/elvis-presley-skonczylby-85-lat-jak-dzis-wyglada-wdowa-po-elvisie-zdjecia-2020/0yg1gj5
Wow,ale uczta! Prawdziwie świąteczna! Gratuluję tej niezwyklej podróży! Opis bardzo plastyczny,działający na wyobraźnię. Muszę przyznać,że już poczatek spowodował szybsze bicie mojego serca,a hotel w Vegas, studio B i czapeczka w Graceland... no po prostu łzy w oczach, ale to taka relacja prawdziwa od serca, bardzo sugestywna. Czytając o tych przeżyciach odniosłem miłe wrażenie jakbym troche sam "zobaczył" to wszystko oczami p. Krzysztofa. Taka różnorodność wszelkich doznań.Super!
OdpowiedzUsuńTa czapeczka mnie urzekła. ) Bardzo fajnie pomyślana, z tą koroną i z postacią Elvisa w miejscu litery "i" w jego imieniu "ELVIS".
OdpowiedzUsuńNajpierw przeczytałam materiał bez zdjęć, bo te Krzysiu przysłał mi później. Potem ze zdjęciami, wtedy tez momentami poczułam się jakbym brała udział w tej podróży. :) Super wycieczka.
przede wszystkim dziękuję Danusiu za zaangażowanie i poświęcenie tyle czasu by to wszystko tu umiescic zwłaszcza że sama mi to zaproponowalas. ze zdjęciami faktycznie inaczej się czyta nawet przeze mnie. jeszcze raz bardzo bardzo dziękuję.
OdpowiedzUsuńDanusiu pozostaje mi tylko cię i was wszystkich zachęcić do takiej podróży.
dziękuję każdemu z was za miłe słowa i przeczytanie chociaż kawałka tej historii.
pozdrawiam serdecznie
Krzysiu to ja się cieszę, że się Tobie chciało napisać ten obszerny materiał i że dałeś mi go do opublikowania. Myślę, że będzie nieocenioną wskazówką dla wszystkich, którzy przymierzają się do podobnej podróży, a dla pozostałych źródłem wiedzy popartym zdjęciami, które pozwolą zwizualizować te wszystkie miejsca warte odwiedzenia oraz zobaczyć to, co widział Elvis kiedy przemierzał Route 66 i bywał w określonych miejscach. Dzięki Twojemu materiałowi możemy zobaczyć dzisiejsze oblicze tych miejsc, znanych wcześniej Elvisowi i piętna, które na nich odcisnął, a także poznać obecne realia podróży po USA. Jeszcze raz dziękuję. :)
OdpowiedzUsuńPrzeczytane duszkiem, z uśmiechem na ustach, wypiekami na twarzy i kręcącą się w oku łzą! Dziękuję!
OdpowiedzUsuńTak, piękna trasa, tylko pozazdrościć. :)
OdpowiedzUsuńTo musiała być naprawdę piękna podróż,zazdroszczę:-)A przy okazji chciałam się podzielić filmem który znalazłam na Youtube.Jest to relacja z podróży pana Krzysztofa Nepelskiego który wybrał się wraz z córkami do Tupelo i Memphis na obchody 40 rocznicy śmierci Elvisa.Oglądając ten film czułam się jakbym sama tam była.Film ma już 3 lata ale naprawdę jest świetny.Polecam.Poniżej link:
OdpowiedzUsuńhttps://youtu.be/ko5xzW37-GA
Oj tak, przepiękna podróż. Od Krzysia Potockiego dostałam treść i masę zdjęć i gdy potem obrabiałam ten post, udzieliła mi się atmosfera tej podróży. Tylko pozazdrościć.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o film Krzysztofa Nepelskiego, radiowca z RMF FM, to też już oglądałam go dwa razy. Miałam też okazję poznać Krzysztofa osobiście.
Wielkie dzięki za pamięć i przesłanie linku. Jakbyś na coś fajnego trafiła, to pamiętaj o mnie.
P.S.
Tak się zastanawiam, czy nie wrzucić tego filmiku tu na bloga. Warto, tak mało jest polskich filmików o Elvisie.
Rzeczywiście mało tych filmików jest.Jak trafię na coś godnego uwagi to prześlę linka.Pozdrawiam:-)
OdpowiedzUsuńDzięki. Pozdrawiam również. :)
OdpowiedzUsuńJestem tutaj ponownie z ciekawym reportażem z Youtube'a,w którym pan Jan Blajda(już niestety nieżyjący)w ciekawy i humorystyczny sposób opowiada o swojej fascynacji Elvisem.Reportaż nosi tytuł,,Człowiek który ma świra na punkcie Elvisa" a poniżej link
OdpowiedzUsuńhttps://youtu.be/_5AL5CSTy8M
Tylko u mnie niestety na Youtube ten link nie działa,próbowałam kilkakrotnie i nic,za każdym razem pojawiał się komunikat,,Brak wyników".Aż w koncu wpadłam na pomysł żeby wpisać go w Google i udało się:-)Także nie mam pojęcia co się mogło stać.
Też znam. Tak, za jego sprawą powstał ten pomnik i aleja.
OdpowiedzUsuńTak,to prawda,bo gdyby nie pan Jan to tej alei i pomnika mogłoby nie być.Tylko szkoda że już nie żyje,bo na pewno niejedną ciekawą historię mogłby jeszcze opowiedzieć.
OdpowiedzUsuńNo niestety. Powoli odchodzą ci, którzy w Polsce szerzyli wiedzę o Elvisie, jak pan Adam Kuligowski.
OdpowiedzUsuńParę dni temu oglądałam stary wywiad z panem Adamem i rzeczywiście jak on potrafił ciekawie opowiadać o swojej pasji.Po prostu aż chciało się człowieka słuchać.
OdpowiedzUsuńTak. Mnie najbardziej zaskakiwała jego wiedza, co do płyt, której ja osobiście zupełnie nie utrwalam.
OdpowiedzUsuń