Ogłada towarzyska Elvisa jest równie legendarna jak jego głos i uroda. Dżentelmen z dzielnicy biedy. To pierwsza cecha Elvisa, która po jego talencie muzycznym i niespotykanie pięknej aparycji zwróciła moją uwagę. Elvis miał iście dworskie maniery.
Podziwiam Gladys. Zastanawiam się, skąd ta poniekąd prosta kobieta, pochodząca z najbiedniejszej warstwy społecznej i wychowująca syna w równie ubogich warunkach, znała w ogóle etykietę wyższych sfer? Ogłada i kultura osobista, jakie zaszczepiła Elvisowi, mocno wykraczały poza zwyczajowe normy dobrego wychowania. Miał wręcz salonowe maniery.
Powszechnie uważa się, że Gladys była nadopiekuńczą matką. Z pewnością tak, ale miała też w sobie mądrość, która pozwoliła jej wychować syna na dobrego, wrażliwego, grzecznego i bardzo kulturalnego człowieka. To wszystko tak głęboko zaimplementowała Elvisowi, iż pozostał takim do końca swoich dni.
Nadopiekuńczość Gladys różniła się od tego, z czym dziś nam się to słowo kojarzy. Nie była wcale pobłażliwa i nie stosowała podwójnych standardów, innych dla własnego dziecka. Dla niej kryteria dobrego wychowania były jedne, dla wszystkich równe. Elvis nie miał żadnej taryfy ulgowej, wręcz przeciwnie, wymagała od niego jeszcze więcej w tym zakresie, niż przyjęte społecznie minimum.
Mimo swojej bezkresnej miłości do Elvisa, zawsze była mądrą i konsekwentną kobietą, czego nam matkom dziś zdecydowanie brakuje. Nawet jeśli wiemy, że nasze postępowanie jest niewłaściwe i niekonsekwentne, to i tak staramy się chronić swoje dziecko przed przykrościami następstw jego złych czynów, przepraszając innych w jego imieniu, czy naprawiając poczynione szkody, nawet wtedy, gdy spokojnie mogłoby (powinno!) zrobić to samo dziecko. To kardynalne błędy wychowawcze, które uczą braku odpowiedzialności, poczucia winy, ponoszenia konsekwencji i przerzucania ich na innych.
Elvis od najmłodszych lat był uczony ponoszenia konsekwencji za swoje czyny. Nawet wtedy, gdy był jeszcze zbyt mały, żeby poprawnie ocenić jakąś sytuację, bo wykraczało to poza możliwości dziecięcej percepcji.
Kiedyś, gdy miał kilka lat, bawił się przed domem. Zauważył u sąsiadki butelkę Coca-Coli stojącą na podeście, na zewnątrz domu. Uznał, że skoro stoi w tym miejscu, to widocznie sąsiadka jej nie chce, więc zabrał ją i przyniósł Gladys. Matka wypytała go najpierw jak wszedł w jej posiadanie. Potem powiedziała mu, że nie wolno niczego zabierać, co nie należy do niego, a jeśli nawet wydaje mu się, że ktoś czegoś nie potrzebuje i wystawił przed dom dla innych, to należy się upewnić, że właśnie tak jest. Gladys kazała iść Elvisowi do sąsiadki, przeprosić ją, że zabrał Colę bez pytania i oddać butelkę, co uczynił. Jerry Hopkins w książce "Elvis. Król Rock'n'rolla" cytuje relację Faye Harris, tejże sąsiadki, jednocześnie największej przyjaciółki Gladys.
"Któregoś razu znalazł u mnie na ganku butelkę coca-coli i zabrał ją do domu - wspomina Harris. - Gladys dała mu za to klapsa i odesłała z powrotem do mnie. Przyszedł i powiedział: »Pani Harris, źle zrobiłem i dostałem za to od mamy, więc proszę, oto pani cola«. Oddałam mu ją i dołożyłam parę ciasteczek. Wrócił do domu i oświadczył: »Mamo, mówiłem ci, że pani Harris nie zależy na tej Coli«, a ona odparła: »Możliwe, ale nie zapytałeś«".
Dziś, mało który rodzic tak by postąpił. Prędzej sam poszedłby przepraszać. Byle tylko jego dziecko nie poniosło konsekwencji, nie odczuło wstydu i upokorzenia za to, co zrobiło. Ale Gladys była mądrą kobietą, nie popełniała takich błędów, choć pewnie jej matczyne serce nie raz w takich momentach pękało z bólu, że musi swoje ukochane dziecko postawić w tak niekomfortowej sytuacji. Lecz wiedziała, że to dla jego dobra.
Gdy zdaniem Gladys, Elvis źle się wyrażał (niegrzecznie, kłamał lub opowiadał niestworzone rzeczy), brała wtedy mydło i za karę myła mu nim jamę ustną. Czasem miała drakońskie metody wychowawcze, oceniając z dzisiejszego punktu widzenia.
Elvis nie raz i nie dwa dostał lanie od matki, zwłaszcza gdy zdaniem Gladys narażał własne życie lub zdrowie, albo zrobił coś, czego wcześniej kategorycznie mu zabroniła, np. gdy wymykał się z domu i z innymi dziećmi, wbrew woli rodziców, uciekali bawić się nad rzekę, o czym sam kiedyś wspominał:
"Moja mama nigdy nie spuszczała mnie z oczu. Nie mogłem chodzić z innymi dziećmi nad potok. Czasem, gdy byłem mały, uciekałem. Wtedy dostawałem od niej lanie i myślałem, że mnie nie kocha."
Gladys może była nadopiekuńcza, ale nie pobłażliwa. Potrafiła mu spuścić manto nawet za winy dorosłych. Tak było, kiedy niespełna dziesięcioletni Elvis wziął udział w konkursie młodych talentów podczas dorocznego festynu Mississippi-Alabama Fair & Dairy Show w East Tupelo, gdzie mieszkali Presleyowie. Zajął tam piąte miejsce (według niektórych źródeł drugie), które też było nagradzane. Otrzymał pięć dolarów i wstęp wolny na wszystkie atrakcje wesołego miasteczka tego dnia, z których nie omieszkał skorzystać. Gladys uważała, że obiekty w lunaparku nie należą do bezpiecznych i Elvis nie powinien z nich korzystać bez jej wiedzy, przyzwolenia i asysty. No i dostało się mu. Skoro dorośli (organizatorzy) w nagrodę pozwolili mu do woli korzystać z wesołego miasteczka, wychowanemu w szacunku do starszych Elvisowi, pewnie do głowy nawet nie przyszło, że matka dopatrzy się w tym jakiejś jego winy. Z drugiej strony patrząc, to również była cenna lekcja. Uczyła Elvisa, że nie należy wykonywać bezwarunkowo wszystkiego co mówią inni dorośli, tylko należy podejść do tego z rozwagą, ocenić sytuację, a przede wszystkim przypomnieć sobie, co na ten temat mówili wcześniej rodzice (w domyśle, osoby najbardziej kochające i pragnące jego dobra).
Swego czasu Gladys postanowiła oduczyć syna i chłopców z sąsiedztwa bicia się między sobą. Wtedy jednak zainterweniował Vernon, stwierdzając, że Elvis musi nauczyć się walczyć o swoje i umieć się obronić. Nawet nauczył małego Elvisa kilku sztuczek obronnych. Chociaż to chyba było zbyteczne, bo Elvis był szybki, zwinny i sprawny, a zdecydowaną "większość bójek rozstrzygał na swoją korzyść" - jak zgodnie mówili jego koledzy. Mimo nadopiekuńczego wychowania swoich rodziców i swojej własnej wrażliwości, nigdy nie był mazgajem. Chociaż, rzadko kiedy walczył o swoje, zwykle używał pięści w obronie innych.
"Jeśli nie masz nic ciekawego lub miłego do powiedzenia, to lepiej się nie odzywaj", mawiała Gladys. Może właśnie dlatego był taki nieśmiały i małomówny w swoim dzieciństwie i wczesnej młodości, zwłaszcza w obecności dorosłych, starszych lub obcych mu ludzi. Ta zasada, jak i wszystkie pozostałe, obowiązywały też w odniesieniu do stałych bywalców domu, członków najbliższej rodziny, znajomych, sąsiadów. Jerry Hopkins w "Elvis. Król rock'n'rolla" pisze:
"Presleyowie nauczyli syna zwracać się do ludzi »proszę pana« [red. sir] i »proszę pani« [red. madame], wstawać, gdy ktoś starszy (babcia, wujek Vester albo ciotka Delta Mae) wchodzi do pokoju, nie przerywać innym i nie kłócić się oraz tego, że jeśli się nie ma niczego miłego do powiedzenia, lepiej wcale się nie odzywać. Tak mocno wpoili młodemu Elvisowi te proste zasady, że nawet później, gdy już pracował z reżyserami filmowymi i szefami wytwórni nagraniowych - starszymi od niego zaledwie o kilka lat [red. czasem w jego wieku lub młodszymi] - którzy nalegali, by mówił im po imieniu, wciąż zwracał się do nich per pan/pani [red. sir/madame] oraz używał zwrotów: »tak proszę pana [red. "yes, sir"]«, »tak, proszę pani [red. "yes, madame"]«. Elvis, cokolwiek o nim nie powiedzieć, był grzeczny."
Janusz Płoński, który w mojej ocenie zupełnie nie rozumie Elvisa i wielu aspektów jego życia, w sensie nie czuje, nie odbiera właściwie (zbyt utożsamiając tamte realia z dzisiejszością), tak pisze:
"Gladys, wstydząc się swego ubóstwa, wychowywała Elvisa w sposób, który miał wskazywać, że pochodził on z wyższej sfery. Nie wolno mu było przeklinać i być grubiańskim (...). Matka uczyła go i wymagała, by zawsze okazywał starszym szacunek: by wstawał, kiedy ktoś wchodzi do pokoju, do mężczyzn zwracał się zawsze "sir", a do kobiet "madame". Nauki i maniery wyniesione z domu Elvis dobrze zapamiętał i stosował do końca życia."
Owszem, wstydziła się swojego ubóstwa, lecz Gladys nie wychowywała w ten sposób Elvisa, by udawał kogoś kim nie jest, człowieka z wyższych sfer! To nieporozumienie, jakieś stereotypowe myślenie pana Płońskiego, jak biedny to niewychowany, tylko udający wychowanego, za to jak bogaty to przyzwoity i dobrze wychowany. Niestety, panie Płoński, zwykle jest to właśnie na odwrót. Po prostu chciała by był, grzecznym, miłym człowiekiem, umiejącym się zachować zgodnie z zasadami savoir vivre w każdej sytuacji i otoczeniu. Co jej się w pełni udało, a jemu przydało się w przyszłym życiu. Nie chciała by ktoś uważał go za prostaka bez ogłady tylko dlatego, że pochodził z biednej rodziny. A to zasadnicza różnica! Czymś innym jest udawanie kogoś kim się nie jest (klasyczne pozoranctwo), a czymś innym wysoka kultura osobista, umiejętność bezkonfliktowego współżycia z innymi, powściągliwość, opanowanie, cierpliwość, skromność i okazywanie szacunku, które wynikają z własnych przekonań, tego jak czujemy, a nie są wynikiem wyłącznie chłodnej kalkulacji (jak u wielu ludzi, których kultura jest tylko na pokaz).
Elvis miał więcej klasy, niż niejeden, który wywodził się z najwyższych warstw społecznych i od dziecka obracał się w kręgu zasad i konwenansów tych sfer. Miał iście arystokratyczne maniery i wychowanie, co pozwoliło mu wkroczyć na salony bez obawy, że nie będzie się potrafił odpowiednio zachować. A i tak przez osoby z zewnątrz, nie znające realiów, w których przyszło mu dorastać, był postrzegany jako człowiek o nienagannych manierach, dżentelmen z krwi i kości, prawdziwy arystokrata, który bon ton wyssał z mlekiem matki. Wiele osób nie mogło uwierzyć, że ten zawsze skromny, grzeczny, kulturalny, uczynny młodzian, o nieskazitelnych manierach, przyszedł na świat i dorastał wśród najbiedniejszych z biednych, ludzi Południa Stanów Zjednoczonych.
W latach 50., kiedy Elvis intensywnie koncertował będąc u progu swej wielkiej kariery, bardzo często korzystał wraz z innymi artystami z noclegów i posiłków oferowanych mu prywatnie przez różnych ludzi. Głównie z przyczyn finansowych, ponieważ za występy dostawali wówczas zwykle po kilkanaście dolarów, które nie starczały na noclegi, wyżywienie, pralnię i paliwo do samochodu, aby móc się przemieścić wraz z instrumentami w następne miejsce (zwłaszcza przy tych odległościach jakie są w Stanach). Wszyscy, którzy wtedy gościli Elvisa u siebie, podkreślali jego nieskazitelne maniery, wręcz szokował ich nimi. Nawet ci, którzy byli do niego uprzedzeni z uwagi na różne plotki, a przede wszystkim nagonkę za jego styl na scenie (ubiór i ruchy), szybko zmieniali zdanie kiedy poznawali go osobiście.
Auda Lou Warren, w której domu rodzinnym Elvis z ekipą oraz kilkoma innymi artystami spędzili 11 maja 1955 roku, mówi:
"'Kiedy Elvis miał występ w Orlando na Florydzie w 1955 roku, on i członkowie jego zespołu wraz z Jimmie Rodgers Snow i członkami jego zespołu spędzili dzień w naszym domu. Był wielkim żartownisiem. Elvis został wychowany w bardzo dobrych manierach. Zawsze zwracał się do mojej matki i ojczyma per "Mrs" i "Mr"".
Nawet zagorzali przeciwnicy Elvisa, przechodzili metamorfozę i rewidowali swój stosunek do niego, kiedy poznawali go osobiście. Przyczyną tego nie tylko były jego zdolności muzyczne (wokal, gra na instrumentach), ale przede wszystkim oszałamiająca kultura osobista, która wręcz porażała. Kiedy stacjonując w Armii Amerykańskie w Niemczech, udał się podczas urlopu do Paryża, tam w klubie Lido spotkał innych amerykańskich artystów - Bernards Brothers (więcej o tym spotkaniu w poście: "
George Bernard o Elvisie"). Później, jeden z nich, George Bernard powie:
"Niemniej jednak, Presley nic dla mnie nie znaczył, aż do momentu kiedy go spotkałem. Wtedy, zobaczyłem dżentelmena tak uprzejmego, jak tylko można sobie wymarzyć i tak czarującego, jak książę."
Jak przystało na dżentelmena z Południa, Elvis należał do ludzi bardzo punktualnych. Gdy pracował w Hollywood, nie tylko podkreślano jego maniery, grzeczność, skromność, brak gwiazdorzenia, ale także punktualność i odpowiedzialność. Gdy przychodził na plan, był zawsze przygotowany, znał nie tylko swoją rolę, ale ku zaskoczeniu wszystkich, kompletny scenariusz na pamięć. Nigdy z jego winy nie doszło do poślizgów w kręceniu materiału.
Kiedy w 1963 roku, zaproponowano Ursuli Andress (szwajcarskiej aktorce i modelce, która zasłynęła w 1962 roku rolą pierwszej filmowej partnerki James Bonda) grę u boku Presleya w filmie "Fun in Acapulco", była pełna obaw. Elvis był już wtedy sławny na cały świat. Spodziewała się, że przyjdzie jej znosić wszystkie najgorsze cechy, jakich można oczekiwać od tak wielkiej gwiazdy:
"Kiedy miałam wystąpić z Elvisem Presleyem w Fun in Acapulco, myślałam, że zetknę się z kimś, kto jest tylko produktem reklamy. Tymczasem Elvis okazał się wręcz czarującym partnerem. Zawsze był usłużny i chętny do pomocy – sława idola wyraźnie go krępowała."
Podobnie zaskoczony był projektant Bill Belew. Gdy w dniu 11 czerwca 1968 roku skontaktowano obu panów ze sobą, Belew przedstawił Elvisowi swoją wizję strojów, jakie dla niego przygotował na program specjalny telewizji NBC. Elvis wysłuchał go z uwagą, skinął głową i zgodził się praktycznie z wszystkimi pomysłami i sugestiami Belewa bez zastrzeżeń. Jak zeznają świadkowie tej rozmowy, Bill zaniemówił i przez dłuższą chwilę stał osłupiały. Takiego klienta jeszcze nie miał wśród wielkich gwiazd. Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, jeszcze lekko oszołomiony, powiedział:
"Nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim brakiem wybujałego ego u tak wielkiej gwiazdy!"
Inna aktorka (także piosenkarka), partnerująca Elvisowi w filmie "It happened at the World's Fair", Joan O’Brien, mówiła:
"Elvis jest najprzyjemniejszym i najbardziej uprzejmym aktorem, z jakim kiedykolwiek pracowałam. Bardzo wysoko cenię jego szczerość i poczucie humoru."
Jeff Alexander (amerykański kompozytor muzyki filmowej), który uczestniczył w produkcji filmu "Jailhouse rock", nie kryjąc uznania dla Elvisa powiedział:
"Elvis to aktor, który wie co robi i to właśnie jego zasługą jest, że cała praca poszła równo i łatwo, bez żadnych napięć"
Z kolei portierzy, stojący na wjeździe do studia MGM, podkreślali niespotykaną punktualność Elvisa, o którą tak rzadko w środowisku filmowym. Śmiali się, że mogli regulować swoje zegarki, ponieważ Elvis podjeżdżał pod szlaban punktualnie trzydzieści minut przed planowanym rozpoczęciem zdjęć. Nawet robili między sobą zakłady, z iloma sekundami odchylenia od tych 30 minut, i w którą stronę, Elvis przybędzie w danym dniu.
Elvis przyjeżdża punktualnie do studia i wita się z portierem
Wzorce wyniesione z domu rodzinnego kontynuował w swoim własnym. Przekraczając próg jego posiadłości, wszystkich (łącznie z nim samym) obowiązywał całkowity zakaz używania brzydkich słów, kłótni, strojenia fochów i okazywania wzajemnych animozji. Jeżeli chłopcy z Memphis Mafii mieli sobie coś do wyjaśnienia, to na męską rozmowę musieli się umówić gdzieś poza domem. Szczególnego szacunku Elvis wymagał od wszystkich domowników w stosunku do swoich rodziców.
Elvis bardzo kochał i poważał swoich rodziców. Nawet będąc już dorosłym starał się postępować tak, aby sprostać ich oczekiwaniom, zwłaszcza swojej matki. Marion Keisker, która pracowała w Sun Records, gdy pamiętnego dnia, 18 lipca 1953 roku, Elvis po raz pierwszy przekroczył próg wytwórni, opisuje pewną sytuację, która idealnie oddaje jak bardzo Elvis szanował rodziców oraz liczył się z ich zdaniem, a przede wszystkim uczuciami swojej matki.
"Tego samego dnia, kiedy pojechaliśmy na Opry [red. 2 października 1954 roku], Sam [red. Phillips, właściciel wytwórni Sun Records] chciał przy okazji sprawdzić pianistę, który grał w jednym z tamtejszych barów. Gdy weszliśmy do środka, Elvis odwrócił się bardzo spłoszony i oświadczył, że poczeka na zewnątrz. Sam spytał dlaczego, a Elvis na to: »Moja mama nie chciałaby mnie widzieć w takim miejscu«. Wyszedł i czekał na chodniku. Ludzie mówili, że to jego przywiązanie do matki było chwytem reklamowym. Gdy Elvis to usłyszał, zdziwił się, że nie wszyscy są tacy. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś może nie kochać rodziców tak jak on i nie chcieć zrobić dla nich wszystkiego. Taki właśnie był - młody chłopak, tak czysty, tak słodki i cudowny, że wręcz niewiarygodny."
Aż chce się powtórzyć echem za Marion: "Taki właśnie był - młody chłopak, tak czysty, tak słodki i cudowny, że wręcz niewiarygodny".
Piękny, przystojny, miły, dobry, grzeczny, wrażliwy, uzdolniony, "tak czysty, tak słodki i cudowny, że wręcz niewiarygodny"
"Jeśli nie masz nic ciekawego lub miłego do powiedzenia, to lepiej się nie odzywaj"- wspaniała zasada, którą ja też przestrzegam. Szkoda tylko, że nie przestrzegają inni.
OdpowiedzUsuńGladys to wspaniała kobieta, która miała wyczucie i własną receptę na wychowanie swego wspaniałego syna.
Tato mi opowiadał, że gdy w jego szkole nauczyciel usłyszał brzydkie słowo, kazał umyć jamę ustną szarym mydłem. Szkoda, że teraz to nie obowiązuje.
Podoba mi się też, że Elvis nie "gwiazdorzył", co obecnie się nie zdarza.
Świetna zasada, choć bardzo zachowawcza i poniekąd trąci hipokryzją. Jednak z punktu bezkonfliktowego współżycia z innymi ludźmi, warta stosowania. Też staram się tak postępować, acz nie zawsze mi się to udaje. Lubię mówić to co myślę.
OdpowiedzUsuńJa od babci też słyszałam o tej metodzie z szarym mydłem. Kiedy byłam dzieckiem, mój dyrektor w szkole miał inną metodę "wychowawczą" - picie tranu. :)
Mówię wtedy, kiedy mam jakieś wiadomości na dany temat, jeśli niczego nie wiem, to milczę. Mogę oczywiści wyrazić swoją opinię, ale tak, aby nikogo nie urazić.
OdpowiedzUsuńTran piłam jako dziecko i to obowiązkowo, bo wszystkie dzieci ze wsi musiały codziennie iść do ośrodka zdrowia po łyżeczkę ohydnego tranu, po którym robiło się mdło i trzeba było szybko zjeść kawałek posolonego chleba.
Na szczęście pielęgniarka była naszą sąsiadką i zawsze dawała mi coś do zagryzienia.
Coś słyszałam o tym obowiązkowym piciu tranu. U mnie w szkole była to mała szklaneczka i tylko za karę.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane...Miło się czyta :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję. Również pozdrawiam. :)
OdpowiedzUsuń